Gdyby nie coraz głośniejsze i niecierpliwe nawoływania krowy, długo nikt nie zauważyłby zniknięcia Irka. Krasula była dojona regularnie, z zegarkiem w ręku o szóstej i osiemnastej. Irek nigdy nie zaspał, nigdy się nie spóźnił. Obowiązki takie jak dojenie krowy, zamiatanie obejścia, przynoszenie jaj z kurnika i obieranie ziemniaków wyznaczały mu rym dnia. Wszystko miało swój precyzyjnie określony czas, którego zakłócenie groziło wewnętrzną irkową katastrofą.
Tymczasem zbliżała się dziewiętnasta. Głos Krasuli niósł się po wsi z coraz większym dramatyzmem. W Korówce każdy miał swoje obowiązki. Zwłaszcza latem nikt nie próżnował. Mateusz wreszcie nie wytrzymał, rzucił lepiące się od smaru rękawice na ziemię tuż obok traktora z uniesioną maską i ruszył zły w kierunku obory.
– Irek! Ireeek! Głuchy jesteś? Czego Krasula niewydojona jeszcze? – wrzeszczał, rozglądając się po ciemnawym wnętrzu. Drewniane ściany stłumiły nieco rozpaczliwy ryk krowy tkwiącej na pasie łąki za gospodarstwem. Mateusz zaczął biegać chaotycznie, nie wiedząc, co robić i gdzie szukać brata. Taka sytuacja zdarzyła się pierwszy raz.
– Czego tak klniesz, jak szewc? – zapytała matka, która właśnie zeszła z pola. Jej ogorzałą twarz zdobiły rumieńce zmęczenia. – Co z tą krową?
– Jak co? Niewydojona! – warknął syn.
– Niemożliwe. Może chora?
– Jak chora? Irek nie wydoił. Pewnie pomylił sok z nalewką, jak kiedyś i śpi gdzie pod drzewem.
– Głupiś, Matusz. To było dawno, Irek dobrze wie…
– Irek i wie? Mamuś, daj spokój – przerwał jej, kiwając z politowaniem głową. – Co on tam wie? Debil do dziesięciu zliczyć nie umie.
– Matusz, ty się licz ze słowami. To twój brat! Jaki by nie był, brat. I nie rozglądaj się jak ten durny, tylko idź doić.
– Co? Ja? – wybałuszył oczy. – Traktor teraz naprawiam.
– A co nie umiesz? Debil umie, a ty nie? – Helena wzięła się pod boki i zmrużyła oczy.
Na twarzy Mateusza wymalował się wyraz oburzenia. Otworzył usta, ale zaraz je zamknął, nic nie powiedziawszy. Wszedł do obory po wiadro i wściekły ruszył w stronę zawodzącej krowy. Matka uśmiechnęła się pod nosem, ale zaraz zmarszczyła brwi. To do Irka zupełnie niepodobne. Rozejrzała się podobnie jak najstarszy syn chwilę wcześniej.
*
– Trzeba iść na policję – zdecydowała Helena do zgromadzonych przy stole, gdy za oknem noc wyparła dzień. Czterech mężczyzn i kobieta spojrzeli na nią.
– I co im powiemy? – zapytał mąż Bolesław. – Pełnoletni jest. Powiedzą, że za mało czasu minęło i pewnie włóczy się gdzie po wsi albo lesie.
– Jakby się włóczył, to byśmy go znaleźli – odparł z niechęcią wysoki, chudy mężczyzna o twarzy podobnej do zasuszonej rodzynki.
– Niekoniecznie wujku. Mógł pójść za rzekę albo i dalej, a tam nie szukaliśmy. Kiedyś już tak przecież zawędrował – powiedział Dariusz, najmłodszy z towarzystwa.
– To było dawno, osiem lat miał przecież – wtrąciła matka.
– Jakoś bardzo od tamtego czasu nie zmądrzał – burknął Mateusz pod nosem.
– Matusz! – matka zgromiła go wzrokiem. – Trzeba na policję.
– A ta cięgle swoje! – zdenerwował się Bolesław. – O tej porze na policję? Jak? Rowerem ci pojadę? Po ciemku? Traktor rozgrzebany, a auto Janusza pożyczone Obrożowskiemu.
– Dzisiaj miał oddać. Zaczekajmy do rana. Nie zaczną go szukać nocą – dodał wysoki.
– Co ty szwagier? Przecież on… niepełnosprawny. Chyba muszą. – Helena machnęła ręką wokół swojej głowy, nie patrząc na nikogo. Nigdy nie mówiła o brakach intelektualnych syna, traktując jego inność jak tabu. Zawsze złościła się, gdy ktokolwiek wytykał mu ociężałość umysłową lub dokuczał mu z tego powodu.
– A masz to na papierze? – zapytała siostra.
– Co?
– Że taki niepełnosprawny?
– Przecież wszyscy wiedzą!
– Zośka ma rację – powiedział Bolesław. – Teraz na wszystko musisz mieć papier. Dla tych z miasta to zwykły chłop. Jutro pojadę. – Wstał od stołu, decydując tym samym o końcu zebrania. Zaczęły szurać krzesła pozostałych. – Jak sam nie wróci – dodał. – Pewnie wróci.
– Darek, ty rano idziesz po mleko – rzucił na odchodne Mateusz do najmłodszego brata.
– Czemu ja? Sam se idź!
*
Łąka za domem była zalana słońcem, gdy Krasula, tym razem z wnętrza obory, znowu musiała się upominać o dojenie. Być może bracia liczyli na to, że Irek pojawi się i zajmie swoim obowiązkiem. Ten jednak nie wrócił ani nad ranem, ani w południe. Wszyscy ruszyli do swoich obowiązków jakby nigdy nic, chociaż każdy co jakiś czas rozglądał się za blond czupryną chłopaka. Najczęściej Helena.
Po obiedzie Bolesław niechętnie zasiadł za kierownicą dopiero co naprawionego przez Mateusza traktora i powoli ruszył w stronę miasta. Nie lubił tam jeździć. Wodzinin był małym, niespełna dziesięciotysięcznym miasteczkiem, lecz w porównaniu z rodzinną wioską, to duża miejscowość. Wszyscy z Korówki i innych okolicznych wsi nazywali Wodzinin miastem. To tam był targ, sklepy, szkoły, szpital, urząd i wielki kościół. Tam też rzecz jasna znajdowała się siedziba policji.
Bolesław podszedł do okratowanej szyby, za którą siedział wpatrzony w ekran małego telewizora policjant. Znudzony oglądał transmisję z posiedzenia komisji w sprawie afery Rywina. Łypnął na przybysza.
– Chciałem zgłosić zaginięcie – powiedział Bolesław, mnąc w dłoniach czapkę.
– Słucham? Głośniej proszę?! – zagrzmiał policjant za dziurkowaną szybą, nastawiwszy lewe ucho.
– Chciałem zgłosić zaginięcie! Syn mi zaginął, panie władzo!
– Czyli zaginięcie… A kiedy? – zapytał, ściszając odbiornik do zera.
– No… teraz.
– Jak to teraz? – zdziwił się funkcjonariusz i doprecyzował pytanie. – Kiedy syn zaginął?
– A! Syn… no wczoraj. Zgłaszam teraz.
– Ile syn ma lat?
– Osiemnaście.
– Skończone?
– No… chyba tak – Bolesław podrapał się po głowie.
– Data urodzenia syna.
– Osiemdziesiąty…
– Dobra, dowód osobisty poproszę! – machnął ręką policjant, po czym wystawił ją w stronę okienka, by obywatel położył na niej swoją zieloną książeczkę.
– Wiecie, panie… Dyj, że ten dowód trzeba do końca roku wymienić na plastik?
– Wymienię, panie władzo, ale teraz syn…
– Który to zaginął? – zapytał funkcjonariusz, odnalazłszy wpisane w dowodzie imiona dzieci.
– Co? A… Ireneusz oczywiście.
– Dwudziesty czerwca tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt pięć. I nie pamiętacie gospodarzu daty? Dopiero co obchodził osiemnastkę! Na pewno była huczna impreza, co?
– Nie – odparł cicho speszony Bolesław. Właściwie nikt nigdy nie pamiętał o urodzinach Irka.
– O imieninach syna też zapomnieliście? – łypnął okiem policjant na speszonego ojca. – Wczoraj było Ireneusza. No dobrze, czyli pełnoletni. Kiedy ostatnio widział pan syna?
– Chyba wczoraj rano…
– Chyba? – policjant uniósł brew.
– On jest taki… jakby to powiedzieć, cichy i nie zwraca na siebie uwagi, o. Ja rano wyszedłem w pole, a on koło domu się kręcił. Na pewno rano był, bo krowę wydoił, jaja przyniósł. A potem to go nie widziałem, ale ja w polu…
– Dobra – przerwał mu lekko zniecierpliwiony funkcjonariusz. – Były wcześniej ucieczki albo chował się gdzieś? Do dziewczyny poszedł? Szukaliście we wsi? – dopytywał, spojrzawszy do dowodu na adres zameldowania. – Może pojechał do kogoś z rodziny albo do kolegi.
– Szukalimy i wczoraj i dziś. Nie ma nigdzie! Krasuli nie wydoił, a zawsze doi. Zawsze panie władzo! On ma tego no… trochę jest jakby to powiedzieć… niską ma inteligencję i taki jest… inny, ale zawsze robi, co do niego należy, co do minuty, panie władzo, co do minuty! – Ożywił się ojciec.
– To proszę wypełnić formularz. Tam. – Aspirant sięgnął po odpowiedni druk i wskazał Bolesławowi stoliczek pod ścianą naprzeciwko dyżurki. Ten szybko poszedł we wskazane miejsce, ale zaraz wrócił.
– Przepraszam, czy ja mogę długopis pożyczyć? – poprosił, zginając się niemal w pół.
– A swojego nie macie? Ech, tylko oddać razem z formularzem – polecił policjant i wrócił do oglądania telewizji, tylko nieznacznie podkręcając głos.
Niełatwo było Bolesławowi wypełnić wszystkie rubryki. Żałował, że nie zabrał ze sobą Heleny. Studiując druk, uświadomił sobie, jak mało wie o swoim dziecku. Nigdy o nim nie myślał. Właściwie starał się go nie dostrzegać. Wstydził się syna głupka, jak nazywano Irka we wsi. Chłopak długo do niczego się nie nadawał. Ani do nauki, ani do pracy. Wszystko przychodziło mu z ogromnym trudem. Późno zaczął chodzić, nie bawił się z dziećmi, nawet płakać nie potrafił, a pierwsze słowa usłyszeli od niego, gdy miał sześć lat. Pojedyncze słowa, którymi posługiwał się oszczędnie do dorosłości. Nauczyciele w wiejskiej szkole podstawowej z sąsiedniej większej wsi powiedzieli wprost, że Ireneusz jest po prostu tępy i brakuje mu klepek w głowie. Przepychali go litościwie z kasy do klasy, ale ostatecznie i tak szkoły nie ukończył. Wychowawczyni twierdziła, że nadaje się do placówki specjalnej, ale tej nie było nawet w Wodzininie, a na badania i bieganie z dzieciakiem po specjalistach nie było ani czasu, ani pieniędzy. Zainteresowania? Ojcu o żadnych nie było wiadomo. Jeździł czasem na rowerze, ale czy można to nazwać zainteresowaniem? „Lubi zajmować się zwierzętami” – napisał. Pomagał na co dzień, bez słowa sprzeciwu robił to, czego pozostali synowie robić nie chcieli, dzięki czemu nie był kompletnym darmozjadem. Czasem przepadał gdzieś na pół dnia, ale zawsze wracał do obowiązków.
Zaginięcie zostało pomyślnie zgłoszone, chociaż policjant marudził, widząc istotne braki informacji w złożonym dokumencie.
*
Wkrótce sprawdzono jedyny szpital, przytułek i radiowóz pojawił się w Korówce, a aspirant Rzęsa i podkomisarz Derdański zabrali się za czynności. Szybko okazało się, że o Ireneuszu Dyju ludzie mówią tylko tyle, że był głupi, dziwny i śmiały się z niego dzieciaki. Jedynym sensownym źródłem informacji okazała się matka. Najbardziej martwiła się o zaginionego i policjanci mieli wrażenie, że tylko jej zależy na jego odnalezieniu.
– Bo wie pan, on był taki wrażliwy, zawsze zamyślony, jakby żył tak w środku, do środka, rozumie pan? – powiedziała, wskazując dłonią na serce. – Nie było łatwo się z nim dogadać. Taki był jakby zawsze nieobecny myślami i nie, to wcale nie znaczy, że nie myślał, jak wszyscy gadają. On po prostu mało mówił…
– Czy z kimś się przyjaźnił albo kolegował?
– Ze zwierzętami. Tak, tylko z nimi. Ludzi unikał. Schodził im z oczu. Każdy by schodził, gdyby tak patrzyli i dokuczali – dodała smutno i wzruszyła ramionami.
– Jak patrzyli?
– Z pogardą, jakby za przeproszeniem gównem był, panie władzo. Pluli na niego, rzucali patykami, gnębili. Ja nie o wszystkim wiedziałam, bo on nigdy się nie skarżył. Nigdy! Ale wie pan, u nas mało ludzi, wszyscy wszystko widzą i wiedzą. Czasem mi jakaś sąsiadka doniosła albo kto inny powiedział: „A ty wiesz, że ten twój Irek łaził koło kaplicy i chłopaki Janowej złapali go i nasypali mu ziemi do gęby?” – powiedziała, kręcąc głową ze smutkiem. – A ostatnio to jakeśmy szli do głosowania, pan wie, jak nas pytali, czy chcemy do Unii, czy nie, to Iruś sam został w chałupie i go dzieciaki podstępem wyciągły, bo niby coś się stało. Nic nie było, tylko oni weszli i wszystkie kury wypuścili na drogę. A potem się śmiali, jak Iruś je gonił i łapał – wspominała, a w oczach zabłyszczały łzy. – Nie skarżył się. Schodził wszystkim z drogi. Od kiedy przestał chodzić do szkoły, bo już go tam nie chcieli, siedział tylko w stodole albo w oborze. Śpi tam w lato. Nawet w chałupie się rzadko pokazuje, jakby nie chciał narażać się ojcu.
– Ojciec go bił? – zainteresował się Derdański.
– Och nie! Bolek dzieci nigdy nie bił! To dobry chłop. Mało pije, dużo pracuje i…
– Pani Dyjowa, do rzeczy. Czy ojciec akceptuje syna?
– Akceptuje? – zmarszczyła brwi. – Z domu go nie wyrzucił. Sam zgłosił zaginięcie. Jaki by Iruś nie był, to jednak syn, prawda? Dziecko rodzone. Znajdziecie go?
– Zrobimy wszystko, co w naszej mocy – zapewnił Rzęsa, a Derdański z poważną miną przytaknął.
*
– Czarno to widzę – podsumował krótko aspirant kilka godzin później, gdy wsiedli do radiowozu po zakończeniu rozmów z rodziną i sąsiadami zaginionego.
– No. Wszyscy mają go w dupie oprócz matki. Trzeba będzie ściągnąć chłopaków i przeczesać te lasy. – Derdański spojrzał z niechęcią na mijaną po lewej stronie ścianę drzew.
– Może miał dość i po prostu uciekł stąd. Oni nawet nie wiedzą, czy coś ze sobą zabrał. Chłopak praktycznie nic nie miał. Mieszkał w stodole przez większą część roku. Co za ludzie kurwa?
– Znajdziemy go gdzieś tutaj martwego jak na moje oko. Była kiedyś u nas podobna sprawa. Z piętnaście lat temu za mojego starego. Szukali dziewczyny z Downem. Okazało się, że miejscowi przeholowali z nękaniem. Drastyczna sprawa. Jedna z ostatnich starego. Nie mógł po niej dojść do siebie, a to był wtedy największy twardziel w firmie.
– Dzikusy.
Przy następnej wizycie policjanci dowiedzieli się, że jednak Irek miał jakieś hobby, chociaż nikt nie wiedział, co to było. Matka przyznała, że czasem dawała mu w tajemnicy odrobinę pieniędzy, bo żal jej było, iż chłopak tak skrupulatnie wykonuje swoje obowiązki w gospodarstwie i nigdy nie jest doceniany, jakby jego praca nie była nic warta. Nigdy nic nie kupował w wiejskim sklepiku. Raz na jakiś czas brał stary rower z szopy i jechał gdzieś. Nikt nie pytał gdzie. I tak pewnie by nie powiedział. Ważne, że wracał na wieczorne dojenie.
Rzęsa przyczepił się do tych rowerowych eskapad i zaczął wypytywać o nie ludzi. Od kierowcy autobusu, który kursował cztery razy dziennie od poniedziałku do piątku, zawożąc i odwożąc ludzi z okolicznych wsi w tym trzy osoby z Korówki do pracy w fabryce pod Wodzininem, dowiedział się, że Ireneusz co jakiś czas był widziany na trasie do miasta. Córka sołtysa zaś poinformowała, że widziała go raz czy dwa w kafejce internetowej w Wodzininie, gdzie często bywała, gdyż uczęszczała tam do liceum. Przy okazji poskarżyła się, że to skandal, by w XXI wieku w okolicznych wsiach nie było internetu ani nawet planów jego dociągnięcia. Policyjne nosy zaprowadziły ich zatem do wodzinińskiej kawiarenki o wdzięcznej nazwie „Spacja”. Pracujący tam chłopak w modnych dziurawych spodniach i obszernej czarnej koszulce z logo jakiegoś krzykliwego zespołu a może gry komputerowej uśmiechnął się szeroko, usłyszawszy opis osoby poszukiwanej. Policjanci niestety nie dysponowali zdjęciem, gdyż rodzina Dyj nie miała ani jednej w miarę aktualnej fotografii syna.
– Irek. Znam go. Wpada czasem posurfować po necie. Strasznie zakręcony koleś. A co?
– Co konkretnie tu robił? Grał? – Rzęsa po swojemu zignorował pytanie cywila i zadał własne.
– Gdzie tam grał. On czytał. Szukał różnych info i czytał normalnie artykuły jakieś. Wszyscy tu grają, ale on nie.
– Jakie artykuły? O czym?
– A nie wiem. Z nim się nie gada. On tak dziwnie gada.
– Czyli jak?
– Jakby był z innej epoki: ”dzień dobry, do widzenia, poproszę godzinę”. Kto teraz tak mówi? Zwłaszcza tu. Ale w sumie do niego to pasuje. Nie wiem czemu, ale pasuje. Jest taki… jakby starszego gościa wsadzić w ciało młodego. Swoją drogą dawno go nie było. Zrobił coś? – spoważniał chłopak.
– Czy można sprawdzić, co czytał?
– No nie wiem… To prywatna sprawa, więc…
– Ireneusz Dyj zaginął. Te informacje mogą pomóc go odnaleźć – wyjaśnił wreszcie Rzęsa. – Zapisujecie tu jakoś tych no… internautów?
– A! Tak, no jasne, to ja zaraz sprawdzę. Jeśli nie kasował historii Eksplorera to pewnie. Nie ma takiego wymogu, ale jak ktoś chce może zrobić sobie u nas lokalnie konto i się na nim logować. Można wykupić nawet miejsce na naszym dysku i trzymać tam swoje pliki. Studenci często… Mniejsza o to. Najczęściej tu siadał. – Chłopak wskazał ostatnie stanowisko w rzędzie.
Kilka minut później Derdański i Rzęsa siedzieli głowa przy głowie przed ekranem monitora i robili coraz większe oczy. Aspirant notował skrupulatnie adresy stron, które odwiedzał Ireneusz, a podkomisarz bezwiednie poruszał ustami, czytając liczne wpisy chłopaka na forach.
– Wkręcił się w temat – stwierdził Rzęsa, czytając posty Irka na forum dotyczącym tajemnicy kręgów w zbożu. – Patrz, jak się tu kłócił. Cały elaborat napisał! Nieźle jak na głupka, za jakiego go uważają. Nie rozumiem nawet… co to w ogóle jest paradoks Fermiego?
– Coś o cywilizacjach pozaziemskich?
– Tak by wynikało z kontekstu, ale głowy nie dam. – Pobiegł dalej wzrokiem. – „VLA w istocie zaobserwowało…” Stary, to wszystko brzmi jak jakiś naukowy albo pseudonaukowy bełkot – podsumował aspirant i wygiął się na krześle do tyłu.
– Facet fascynuje się kosmosem, życiem pozaziemskim i chyba ogólnie to jakiś miłośnik teorii spiskowych – wywnioskował Derdański.
– No, może wyjechał na tę wymyśloną wyspę Bermeja, o której tyle pisał… – Rzęsa przekartkował swój zeszyt, szukając jednej z poczynionych w ostatnich godzinach notatek. Czekaj…, o mam, siódmego kwietnia. Całkiem niedawno.
– Nie chcę przeszkadzać, ale długo to jeszcze panom zajmie? Właściwie to już zamknąłem i chciałbym iść do domu.
*
Mijały dni i tygodnie. Gdy policja, straż i ochotnicy przeczesywali lasy, jeździli po okolicznych wsiach i wypytywali, kogo się dało o wysokiego, szczupłego chłopaka o jasnych, gęstych włosach, niebieskich oczach, żniwa trwały w najlepsze. Bolesław z synami od świtu do nocy robili w polu, jeździli na targ i szykowali ziemię na nadchodzącą jesień. Każdą wolną chwilę poświęcali szukaniu Ireneusza i już nikt nie śmiał głośno mówić o nim źle czy lekceważąco. Helena uparła się, że musi czekać na Irka w domu oraz zająć się tym, czym on się zajmował. Chodziła czasem po wsi, zaczepiała każdego i wydzwaniała z budki na policję. Słyszała, jak mąż pod nosem pomstował na syna, który sprawia problemy nawet wtedy, gdy go nie ma. Było jej przykro, ale nie mówiła nic. Zauważyła, że Krasula zaczęła dawać mniej mleka, kury słabiej się niosły, a psy stały się nerwowe. Zwierzając się siostrze, powiedziała o tym, ale Zośka stwierdziła, że to niemożliwe. Zwierzęta według niej nawet nie zauważyły nieobecności chłopaka, a Helena patrzy na wszystko przez swój żal, który z pewnością zostanie uleczony przez czas. Dyjowa spojrzała na nią z niechęcią. Chciała powiedzieć starszej siostrze, że gada bzdury i niczego nie rozumie, bo nie ma dzieci, ale ugryzła się w język. Zofia i Janusz przez lata starali się o dziecko. Modlili się, błagając Boga o potomka, chodzili do zielarki po mieszanki na płodność, robili badania Zośce i nic. W pewnym momencie teoretycznie pogodzili się z sytuacją i wymyślili, że skoro Dyjowie mają dwóch zdrowych synów, którzy również im pomagają w gospodarstwie, jak trzeba, to jeden nich kiedyś przejmie ich ziemię. Oczywiście Ireneusza nie brali pod uwagę, zwłaszcza że Zośka usłyszała gdzieś, iż tacy niedorozwinięci raczej długo nie żyją. Helenie tego nie powiedziała.
Z upływem czasu mieszkańcy wioski zachowywali się tak, jakby wszyscy tęsknili za „tym dobrym i poczciwym chłopakiem”. Dożynki odbyły się, ale były smutniejsze niż zwykle. Sam sołtys przyjechał i wygłosił przemówienie, w którym wspomniał Ireneusza Dyla, chłopca o złotym sercu i wyraził wielką nadzieję na jego odnalezienie. Naturalnie całego i zdrowego. Sołtysowa namawiała Helenę na kontakt z telewizją, do zgłoszenia syna do „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie” i obiecała pomoc w tym zakresie. W efekcie Dylowie – pogrążona w smutku i tęsknocie za ukochanym synem i bratem rodzina, wystąpiła w lokalnej telewizji, zamieściła apel w prasie i została wspomniana w wyżej wymienionym programie. Na każdym przystanku i słupie ogłoszeniowym płowiały odbitki portretu pamięciowego i dramatyczny apel o wszelką informację o zaginionym chłopcu. Jesienią ojciec nie krytykował już syna nawet przy piwie, które rozwiązywało język. Coraz częściej za to wyrzucał sobie, że nie poświęcał mu czasu. „To mądry chłopak, tylko nieśmiały bardzo” – mówił z tęsknotą w głosie.
*
– Trzeba szukać dalej – stwierdził Derdański, odrywając się od notatek i prostując zdrętwiałe plecy. – Myślę, że podstawowym błędem jest założenie, że Dyj jest gdzieś blisko. Żywy czy martwy. Skurczybyk może być na drugim końcu kraju albo w ogóle za granicą. Po prostu miał dość odgrywania wsiowego głupka i wziął życie w swoje ręce.
– Może tak być. Jest dorosły, wolno mu. Tylko w tej sytuacji nie mamy środków. – Rozłożył ręce Rzęsa.
– Jeśli nic w sprawie nie znajdziemy, trzeba będzie odwiesić na kołek i tyle. Naczelny już marudził, że się w tym za długo grzebiemy. Według mnie za mało nagłośnione w kraju. Nie wyszliśmy nawet poza województwo – prychnął podkomisarz.
– Chłopaki! – nagle drzwi otworzyły się z impetem i walnęły we framugę, aż zatrzęsła się metalowa szafa stojąca obok. Kolega w cywilu z zaczerwienionymi policzkami wrzasnął: – Stary woła! Mamy morderstwo w dyskotece. Podwójne! Ruchy!
– Czyli zamykamy – mruknął pod nosem Rzęsa i obaj wstali zza swych biurek.
*
Późną jesienią nikt w Wodzininie o sprawie Ireneusza Dyja już nie mówił. Zawędrowała do archiwum jako nierozwiązana z powodu braku wystarczających informacji i postępów. W Korówce zaś myśli i języki ludzkie zajęły się sensacyjnym morderstwem z dyskoteki „Dance&Fun”, gdzie jedną z ofiar była koleżanka córki sołtysa mieszkająca w ostatnim domu wsi, tuż przy granicy z Łątawami. Pikanterii sprawie dodawało to, że znane były personalia mordercy, który podobno ukrył się w pobliskich lasach.
Tylko Helena zaniepokoiła się inaczej niż wszyscy. Co, jeśli Iruś gdzieś tam jest i ten morderca go zabije? Wciąż się martwiła, a ciągły niepokój odbierał jej siły. Z każdym dniem garbiła się o kilka milimetrów bardziej, mówiła o kilka zdań mniej, chodziła odrobinę wolniej, aż wreszcie niemal całkiem zamilkła, spędzała więcej czasu ze zwierzętami niż z ludźmi, a Bolesław powiedział do szwagierki, że chyba zajęła miejsce Irka. Niedługo potem Zofia niespodziewanie zaszła w ciążę, jednocześnie mąż zarzucił jej niewierność, bo do Dziewicy Przenajświętszej podobna nigdy nie była. Zośka poroniła, a lekarz z miasta powiedział, że to przez jej wiek.
– Trzeba było robić dzieci za młodu – stwierdził lekko niby żartem.
Pacjentka wkurzyła się i rzuciła mu dokumentacją sprzed lat na biurko.
– A mąż się nie badał? – zapytał lekarz, przejrzawszy papiery.
– Nie…
– No właśnie.
Półtora roku później kondukt pogrzebowy odprowadził ciało Heleny do miejsca ostatecznego spoczynku. Ubrane na czarno postacie z poważnymi minami tradycyjnie podczas stypy topiły wspomnienia o zmarłej w litrach wódki.
– To wszyssko przez Irka. To on ją zabił – wybełkotał późną nocą Mateusz, kiwając się nad talerzem z resztką sałatki z jajkiem.
– Nie pierdol bzdur. Zrobiliśmy mu z życia piekło – obruszył się nieco mniej nietrzeźwy Dariusz.
– Ułom jebany… To jego kochała najbardziej, rozumiesz? My sobie flaki wypruwaliśmy, a ten se kurki głaskał i ze świniami biegał. A jak poszedł w chuj, to nam matkę odebrał!
– E… pijanyś.
– Tak? To niby jak było? – Mateusz był gotów pięściami wytłumaczyć bratu, co myśli.
– A ty kurwa wiesz, że za stawami po tamtej stronie miasta znaleźli zwłoki? Ha! Nie wiesz, bo kurwa gazet nie czytasz! Tak, stare jakieś zwłoki i że niby NN. To może być nasz Irek, ale nie sprawdzą tego, bo sprawa zamknięta, a środków nie ma. Łatwiej uznać, że to chuj wie kto, żul jakiś albo narkoman i z głowy. Lepsza kasa z mandatów! Psy jebane.
– Że niby ktoś Irka zabił wtedy? Niby po co? – zaśmiał się ironicznie starszy brat.
– Aaaa powiedz mi Matusz – Darek zaczepnie skrócił imię brata, jak zwykła to robić matka. – Nie wkurwiał cię nasz Ireczek? Tym swoim niegadaniem, łażeniem dziwnym, tym gapieniem się w podłogę? Tym swoim debilizmem? Nie wkurwiał cię?
– No wkurwiał.
– Nooo. Kogoś musiał wkurwić bardziej – dodał, unosząc w górę wskazujący palec.
*
Siedemnaście lat później Korówka wygląda inaczej. Podlega pod rozrastające się miasto i jest na dobrej drodze do tego, by zostać przez nie całkowicie wchłoniętą jak okoliczne tereny. Przynajmniej formalnie. W każdej chałupie i willi (może z wyjątkiem dwóch czy trzech, gdzie mieszkają sami starzy, nienadążający za nowoczesnością ludzie) jest już nie tylko satelita, ale też szerokopasmowy internet. Domy rozrosły się, wypiękniały. Na nieużytkach przy granicy z Łątawami powstaje nowa fabryka, a na trasie do miasta wybudowano dwa osiedla z kilkunastoma identycznymi trzypiętrowymi domami. Tylko ulice w Korówce są wciąż dziurawe i na okrągło łatane. Wyglądają jak patchworkowe paski.
Dom Dylów nie zmienił się aż tak bardzo, a jeśli nawet, to na minus. Bolesław zmarł dekadę po swej żonie, a gospodarstwo z czasem podupadło i ucichło. Teraz nie ma w nim zwierząt. Dach stodoły zapadł się zupełnie, a oborę najstarszy syn Dylów rozebrał i zlikwidował. Jej miejsce miał zająć podmurowany warsztat, ale nigdy nie powstał. Teraz Mateusz więcej czasu spędza w mieście niż tu. To tam ma mieszkanie i pracę. Tu zagląda coraz rzadziej. Gdy żenił się jeszcze za życia ojca, planował zostać na gospodarce i otworzyć tu serwis naprawczy, by zarabiać na reperowaniu samochodów i sprzętu rolniczego. Mówił, że zboża to za mało. Trzeba się rozwijać i iść z duchem czasu. Nim zrealizował plan, rozwiódł się i zatrudnił w wodzinińskim zakładzie naprawczym AGD. Właścicielem domu za płotem do niedawna był Dariusz. Tak, jak postanowiła ciotka, otrzymał go w spadku. Zofia zmarła dwa lata temu na raka, a jej chudy mąż Janusz odszedł wcześniej z powodu ignorowanej marskości wątroby. Najmłodszy Dyj szybko sprzedał chałupę wraz z ziemią wujostwa za dobrą cenę i teraz mieszka tam rodzina, która hoduje alpaki, a on robi karierę w mieście wojewódzkim.
Teraz jest długi weekend, więc obaj bracia przyjechali do Korówki, by zrobić porządki w domu rodziców i przygotować go do sprzedaży. Spieszą się, w poniedziałek rano bowiem ma przybyć na oględziny pierwszy potencjalny kupiec.
– Skocz no do auta po browce – mówi Dariusz do starszego brata, upychając do worka wszystko, jak leci z kredensu. Mateusz zerka na niego, potrząsa jedną z ostatnio otwartych puszek. Rzeczywiście pusta.
– Trzeba to pościągać – stwierdza po chwili, wróciwszy z piwem. Patrzy na ścianę udekorowaną starymi zdjęciami w ramach. Z największej wyblakłej fotografii patrzą na nich uśmiechnięci, młodzi rodzice. To ich zdjęcie ślubne. Na mniejszej Helena pozuje z kilkuletnim Mateuszem, Ireneuszem na ręku i wielkim wózkiem, w którym leżał Dariusz. Za nią stoją Bolesław, Zofia i Janusz. Zrobiono je w dniu chrztu najmłodszego syna. W trzeciej ramce tkwi pofalowana od wilgoci pożółkła rycina przedstawiająca domostwo z czasów jego świetności. Jej autorem jest podobno jakiś wędrowny artysta, który po wojnie chodził od wsi do wsi i oferował swoje usługi.
– Chcesz to sobie zostawić?
– A po co? – dziwi się Mateusz, zdejmując zakurzone zdjęcia.
– No kurde na pamiątkę.
– Jak chcesz pamiątki, to sobie bierz, co chcesz. Ja nie mam miejsca na stare szpargały.
– To chyba twój – Dariusz wskazuje na jeden ze smartfonów leżący na stole. Sygnał przychodzącej wiadomości rozświetla ekran.
– To ten facet, co ma jutro rano oglądać. Pisze, że jest w okolicy i mógłby dziś – mówi Mateusz, odczytawszy SMS-a.
– To niech wbija. Lepiej już i tak nie będzie – Dariusz rozgląda się po pokoju.
Bracia wynieśli na podwórze ostatnie worki i kartony, sprzątnęli puste puszki ze stołu i usiedli, by poczekać na gościa. Dariusz rozgląda się po pokoju. Została tu jedynie stara, wgnieciona wersalka, ziejąca pustą witryną meblościanka i ten stary, duży stół, przy którym obaj siedzą w milczeniu. Patrzą przez nagie okno na puste, ciche podwórze od lat pozbawione kur, gdy przez otwartą bramę wjeżdża powoli samochód. Kierowca zatrzymuje wóz, jakby wahał się, gdzie ma zaparkować. Gasi silnik po dłuższej chwili, ale nie wysiada. Czarna nowa toyota w hybrydzie na tle zapuszczonego podwórza i góry rupieci w miejscu dawnej psiej budy wygląda jak z innej bajki.
– Co tam tak siedzi? – burczy pod nosem Mateusz.
– Wystraszył się rudery. Zaraz wycofa i zwieje.
– Wcale bym się nie zdziwił.
– Trzeba było wyremontować przynajmniej dach przed sprzedażą. Zrobiłoby lepsze wrażenie, a i więcej byś za to dostał.
– Darek, ja nie sram kasą tak jak ty. Nie będę tu w nic inwestował. Pozbyć się chcę wreszcie strupa i tyle.
Tymczasem mężczyzna wysiada z toyoty i rozglądając się, wolnym krokiem idzie w kierunku drzwi. Mija je i zagląda za dom. Obchodzi go, jakby czegoś szukał, a mężczyźni wewnątrz tracą go z oczu.
– Trzeba wyjść do niego. Rusz dupę – mówi z niechęcią Mateusz, ale nie wstaje.
– Sam idź, to twój dom – wzrusza ramionami brat. Obraca w ręku ostatnią puszkę z resztką napoju. W tym momencie słyszą skrzypnięcie otwieranych drzwi.
– Dzień dobry – mówi wysoki, szczupły mężczyzna o jasnych, idealnie przystrzyżonych włosach, wchodząc prosto do pokoju naprzeciw wejścia. Bracia nie rozumieją jeszcze, dlaczego przez ich kręgosłupy przebiega dreszcz. Gapią się bez słowa w twarz przybysza. Twarz o rysach ojca, oczach matki…
– Co się stało z oborą? – pyta spokojnie Ireneusz. Patrzy ponad głowami braci na pustą ścianę z jaśniejszymi prostokątami.
Marzena Hryniszak
18.06.2022