Marzena Hryniszak

Opowiadanie "Kroki"

Nie znał tego miasta, więc rozłożył mapę. Odnalazł cel i z uwagą, sunąc powoli palcem po kolorowym papierze poznaczonym prostokątami zagięć, odnalazł trasę. Próbował zapamiętać nazwy ulic, kolejność zakrętów, charakterystyczne punkty, które powinien po drodze minąć. Mógł liczyć tylko na siebie, nikt go nie poratuje, jeśli się zgubi, nikt nie pomoże w bezludnym, martwym mieście, a ma tylko jedną szansę, aby…
 
Palcem kulturowo obarczonym niekulturalnym gestem przytrzymał klawisz backspace, a czarne robaczki liter znikały z ekranu znacznie szybciej, niż wcześniej się tam pojawiły. Nie wszystkie skasował. Zostało jeszcze kilka linijek tekstu. Zdjął ręce z klawiatury. Jedną sięgnął do czoła, drugą powędrował do szklanki z wodą. Palce prawej ścisnęły skórę tuż nad oczami, jakby chciał wycisnąć coś spomiędzy złączonych na siłę brwi w jedną, nieregularną linię, a te u lewej oplotły szkło. Przymknął oczy i uniósł naczynie. Pociągnął długi łyk, skrzywił się i wypluł wodę z powrotem do szklanki. Była gazowana. Była. Do czasu. Przebiegł wzrokiem pozostałe zdania, a potem przymknął na chwilę oczy. Otworzył i wrócił do pierwszego słowa. Przeczytał uważniej i znowu grymas niezadowolenia wypełzł mu na twarz. Skasował to, co zostało. W głowie zakiełkowała myśl: to już nieosiągalne, niemożliwe, nie da się wskrzesić twórczego bakcyla, którego czas nie uśpił, lecz go zabił. Nie chciał jej, nie mógł jej wierzyć. Jeszcze nie chciał się poddać. Spojrzał na szklankę, a potem na pustą butelkę z niebieskiego plastiku. To była ostatnia gazowana. Wygazowana. Napiłby się whisky albo wódki, choćby piwa, ale tylko woda z kranu udawała, że jest za darmo. Telefon zadygotał obok klawiatury.
To ona. Paulina. Któż by inny? Odebrał z ociąganiem. Zapytała ostro i kpiąco, czy czegoś dla niej nie ma. Odparł, że ma depresję, a ona, że rachunki do zapłacenia i dziecko do wyżywienia. Rozłączył się. Co miał jej powiedzieć? Że fajnie? Że współczuje? Że musi poczekać? Że ma się odpierdolić i pójść do pracy? Zagryzł wargi, a potem je rozluźnił, chwycił szklankę i wypił wodę na dwa hausty. Skrzywił się jak przy wódce. Bądźmy szczerzy, przy wódce wcale by się nie skrzywił.
Spojrzał na biały pusty ekran z migającym kursorem w lewym górnym rogu. Stworzy bohatera, który wszystko załatwi, wszystko naprawi, odwróci kartę. Będzie silny i będzie umiał żyć. Napisze o nim, czerpiąc z siebie tyle, ile trzeba będzie, rozliczy wszystko. Musi. Nie, nie. Nie musi. Nic nie musi. Nie może musieć, bo to go skaże od razu na porażkę. Chce. Chce! CHCE! Woda nie wódka. Wodą nie da się niczego sobie wmówić.
Zamknął laptopa bez wyłączania, szybko wstał, trącając stół i schował telefon do tylnej kieszeni dżinsów. Książka stojąca za komputerem przewróciła się na przednią okładkę, jakby upadła bez sił. Nie zwrócił na nią uwagi. Trzeba się ruszyć, przewietrzyć, jakoś nie zwariować, nie utopić się we własnej frustracji. Może spotka jakiegoś Jezusa, co zmieni wodę w wino, ewentualnie nic w wódkę. Może tylko się poszwenda. Może znajdzie coś, punkt zaczepienia, jakiś impuls, natchnienie. Zaczątek, mały zalążek swojego bohatera. Siebie. Maluteńki począteczek ogromnej zmiany.
Pech chciał, że mieszkał w mieście średnim. Bez wielkomiejskiego zgiełku, pulsujących światłem nocy, wiecznej imprezy, strajków za dnia i piratów drogowych nocą. Bez małomiasteczkowego, ewentualnie wiejskiego sennego klimatu prostego życia ludzi, którzy znają się od pokoleń. Tu było wszystkiego po trochu i niczego ani mniej, ani więcej, może tylko nijakości trochę zbyt dużo. Nie można się było zgubić, zatracić, ale i nie dało się poczuć swojsko, bezpiecznie.
Wyszedł na ulicę. Zmierzch ustąpił już głębokiej nocy. Wzdłuż chodnika niczym przypadkowe koraliki o różnych rozmiarach parkowały ciasno samochody. Plamy żółtawego światła leniwie wtapiały się we wszechobecną wilgoć. Chyba przed chwilą padało – pomyślał. Było duszno i ciepło, a na schnących betonowych płytach pod nogami znikające w oczach ciemniejsze plamy potwierdzały, że miał rację. Powietrze zawisło nieruchome, lepkie. Poszedł wąskim chodnikiem między szpalerami z żywopłotu i samochodowej blachy. Jak w tunelu, gdzie za sufit służyła bezgwiezdna noc. Gdy dotarł do rozwidlenia ulic, usłyszał puls miasta. Niedaleki, nieśmiały, a jednak rytmiczny. Jak to w soboty latem. Wiedział, że jeśli skręci w lewo, dotrze do serca, czyli do rynku. Tam stłoczone mniejsze i większe knajpki, puby i kluby niczym tętnice miasta pompowały muzykę, zabawę i alkohol. Kawałek dalej już mniejsze naczynia, a zaraz potem tylko włosowate, cienkie, najcieńsze objawiały się, gdzieniegdzie jasnymi prostokątami okien, nieregularnymi zmianami barw generowanymi przez ekrany telewizorów w mieszkaniach. Jeszcze dalej było tak nieruchomo, że zające i dziki kryjące się za dnia w lasach śmiało wyruszały na żer w pobliże osiedlowych śmietników.
Tak daleko nie miał zamiaru się wypuszczać. Doszedł do przecinającej śródmieście rzeki i ruszył wzdłuż niej cichą, prostą aleją. Ciepła noc bardziej sprzyja spacerom niż upalny dzień – pomyślał zadowolony. Oczy przyzwyczaiły się do mroku słabo rozpraszanego po tej stronie wąskiej rzeki światłami ustawionych przy przeciwległym brzegu, gdzie biegła ulica, latarni roztaczających wokół siebie plamy ciepłego światła. Na oko stały co dwadzieścia, może trzydzieści metrów, ale nie każda działała, co zaburzało regularność świetlną i od czasu do czasu wchodził w większą strefę ciemności niemal całkowitej. Przyjemnie zanurzony w czerni coś usłyszał. Z przodu po prawej w pasie zieleni oddzielającej rzekę od alei. Wytężył słuch i zwolnił kroku. Samotny dzik mościł się do snu, a może pijak dokańczał flaszkę. Stęknięcie, potem drugie, bardziej stłumione. Uśmiechnął się pod nosem, wyobraziwszy sobie nie jednego, ale dwoje ludzi. Co można robić w krzakach przy romantycznej rzece w gorącą sobotnią noc? Zawahał się. Nie chciał zawracać, jeszcze nie teraz, kiedy wreszcie poczuł małą przyjemność z istnienia.
Zapomniał o pustce w głowie i pustej karcie edytora tekstu, o Paulinie upominającej się o alimenty i o tym, że nie stać go na wódkę. Przez chwilę życie było proste, a on wreszcie się rozluźnił. Szedł zatem dalej, choć jeszcze wolniej i bliżej lewego brzegu alei. Usłyszał jęk. Było w nim coś niepokojącego. Instynktownie przyspieszył. Między rozkoszą a bólem biegnie bardzo cienka granica – zdążył pomyśleć, gdy kilka metrów przed nim spomiędzy krzaków wyskoczyła postać mężczyzny. Wpadł wprost w skraj plamy świetlnej, słabej w tym miejscu, rozmytej i zjadanej przez ciemność, ale wciąż pozwalającej dostrzec emocje w jego ruchach. Przystanął, zauważając go na ścieżce i zaraz odwrócił się w przeciwną stronę. Pobiegł tak szybko, jak biegnie spłoszone zwierzę. Na plecach brązowej, skórzanej kurtki blade światło odbiło się nieznacznie jeszcze dwa razy w słabych kręgach żółci, gdy porzucił ucieczkę prostą aleją i skręcił w lewo, przeskakując niskie, równo przystrzyżone krzewy. Zapadł się w ciemność i już nie było widać, czy pobiegł dalej w stronę mostu nad czteropasmówką, czy może przesadził siatkę ogródków działkowych.
Stał, patrząc za uciekinierem, póki ten zupełnie nie zniknął. Potem spojrzał w ciemne krzaki przy rzece. Były gęste w tym miejscu. Bardziej gęste niż kilka metrów wcześniej. Idealne na kryjówkę. Ciche i nieruchome. Niewiele myśląc, podszedł do ich brzegu i wyciągnął szyję. Akurat tu światło zza rzeki nie dało rady dotrzeć, wytężył więc wzrok. Bardziej czuł, niż widział, że coś, a może ktoś tam jest. Nasłuchiwał przez chwilę, lecz nic nie mąciło ciszy. Dał krok do przodu, potem drugi. Ostrożnie, bo teren się obniżał i nie było widać, gdzie stawia się stopy. Dotknął czegoś butem i zamarł w bezruchu. To kamień? Korzeń? Twarda gruda ziemi? Przez głowę przebiegła mu scena, jak potyka się o to, upada i turla bezradnie w dół, prosto do szumiącej cicho rzeki. Uderza głową o kamieniste dno, traci przytomność, topi się, nawet o tym nie wiedząc. Śmierć mogłaby rozwiązać wszystkie problemy. Zacisnął szczęki i sięgnął do tylnej kieszeni spodni po telefon. Szybko włączył latarkę i skierował ją pod własne stopy. Odskoczył gwałtownie do tyłu, gdy zobaczył ludzką głowę. Niezależny od woli wrzask wyrwał się z jego ust, przeszywając ciszę. Wycofał się na brzeg asfaltu alejki. Rozejrzał się gorączkowo. Z dystansu skierował drżące światło znowu na ziemię. Burza jasnych, splątanych loczków, blada skóra w plamach brudu, nagie piersi, brzuch, szeroko rozrzucone nogi i kolorowe, drobne kwiatki na podartej sukience.
Gapił się na nią, a w głowie zamiast myśli miał szum, jakby rzeka zamieniła się w szalejące morze. Nie mógł przestać na nią patrzeć, ruszyć się, oddychać. Jedynie serce w piersi tłukło się, jakby tylko ono wiedziało, że trzeba robić swoje. Bez względu na wszystko.
Może to trwało kilka sekund, a może długie minuty. Wreszcie odkleił wzrok od kobiety. Dziesięcioma rozedrganymi palcami usiłował okiełznać telefon, który niczym wąż próbował wyślizgnąć mu się z dłoni. Wybrał sto dwanaście i zawisł palcem nad zieloną słuchawką. Zimny pot strachu zakuł go w czoło.
Nie tknął jej, nie ma na niej jego śladów. Jeśli żyje, wskaże tamtego. Znowu skierował na jej twarz, a potem na resztę ciała wciąż włączoną latarkę. Nie ruszała się. Na pewno nie żyła. Nikogo nie wskaże. Spojrzał dalej. Między nogami dostrzegł krew zmieszaną z ziemią. Ślady biologiczne należą do sprawcy. To oczywiste. Nie ma się czego bać. Tamta historia to przeszłość, tu bez znaczenia, bez związku. Przecież to nie on. Przeniósł wzrok na telefon. Sto dwanaście nadal czekało na jego decyzję.
Krótki, podwójny gwizd kazał mu poderwać głowę i spojrzeć w prawo. Kilka skrajów plam świetlnych dalej ktoś przystanął. Postura postaci w krótkich spodenkach wskazywała na mężczyznę. Znowu zagwizdał z cicha, patrząc w stronę trawnika dzielącego aleję od działek, po czym uniósł dłoń do ust. Końcówka papierosa zaznaczyła się jasną kropką. Pies wyskoczył spomiędzy krzaków, zamerdał ogonem przy nogach swojego pana i pobiegł wzdłuż aleją. Nagle przystanął i szczeknął ostrzegawczo. Mężczyzna spojrzał w tę samą stronę, co zwierzę. Patrzył przez chwilę, a potem przywołał psa, odwrócił się i niespiesznie zaczął odchodzić.
Odetchnął. Pomyślał, że skoro nie widział na tyle dobrze twarzy psiarza, by móc ją opisać, tamten też dostrzegł zaledwie jego sylwetkę. Ot człowiek na alejce. Niewart uwagi. A może nawet wcale go nie zauważył w strefie ciemności. Zaraz jednak spojrzał na trzymany w ręku telefon z wciąż włączoną latarką i rozświetlonym ekranem. Nieco przygasł, a jednak nadal świecił mu prosto w twarz. Zmroził go strach. Tę twarz właściciel psa przypomni sobie, tę twarz opisze, jeśli ma dobry wzrok, gdy policja zacznie badać morderstwo nad rzeką. Pomyślał, że mógł po prostu odejść, mógł nie zaglądać w krzaki, albo oddalić się od razu po znalezieniu dziewczyny. I tak pewnie już jej nie pomoże. Nie wskrzesi. Nikt nic dla niej już nie zrobi. Jak dla tamtej, wtedy przed laty nikt nic nie mógł…
Mężczyzna z psem dotarł do końca ścieżki, gdzie kończyła się aleja, a zaczynała ulica, przystanął ostatni raz w kręgu światła latarni stojącej po tej stronie rzeki, pstryknął petem w bok i spokojnie ruszył dalej wzdłuż kamienicy. Nie oglądał się za siebie.
Ekran telefonu dał za wygraną i wyłączył się, a on opuścił rękę. Zaklął w myślach. Tamten z psem zniknął już w jednej z klatek, gdy nieruchome, ciężkie od wilgoci uwolnionej po całodziennym upale powietrze zapachniało papierosowym dymem. Minimalnie, ledwie zauważalnie, ale wystarczająco, by znowu spojrzał w stronę ulicy. Nie palił od lat i ten cień aromatu natychmiast przeniósł jego myśli niczym wehikuł czasu w przeszłość.
*
To było inne miasto, inna pora roku. Jedynie chłodniejsze o dobrych piętnaście stopni powietrze, było podobnie nieruchome, jak tej nocy. Szedł za nią. Szedł długo, ale miał czas. Znał doskonale jej drogę z pracy do domu. Ponad trzy kilometry, ale zawsze wracała pieszo, nigdy nie brała taksówki. Może była oszczędna, a może potrzebowała tych codziennych spacerów. Nie wnikał. Jemu to pasowało. Lubił za nią chodzić, patrzeć na jej zgrabne nogi w wysokich botkach albo sportowych butach, gdy było cieplej. Jej krok był równy, rytmiczny, anatomicznie idealny. Przyzwyczaił się do niego szybko i chętnie, bo to była jedyna doskonałość, której mógł doświadczać codziennie o tej samej porze przez pięć dni w tygodniu. Śledził ją tylko wieczorami. Rano wychodził do roboty wcześniej niż ona, więc nie było szans na odprowadzenie jej pod teatr, gdzie pracowała jako szatniarka. Wiele wysiłku kosztowało go, by móc to robić każdego dnia po zmierzchu.
Pracował na zmiany w zakładzie recyklingowym przy prasie hydraulicznej. Nie było łatwo nakłonić kierownictwo, by na stałe przydzielili mu tylko poranną zmianę. Szefa przekonało jednak to, że gdy przychodził na szóstą, bez marudzenia, a nawet z chęcią robił nadgodziny i nie uświadamiał sobie, gdy nie wszystkie wliczano do wypłaty. On oczywiście doskonale to zauważał, lecz udawał, że jest inaczej, bo to było gwarancją jego porannej zmiany. Po pracy miał sporo czasu, dlatego nieraz wychodził trochę później. Co miałby robić od czternastej do dwudziestej drugiej? Często zatem opuszczał firmę dopiero koło siedemnastej lub osiemnastej, szedł na pierogi do baru mlecznego albo na kebab. Potem już tylko snuł się po mieście, zacieśniając kręgi wokół teatru. Na pamięć znał repertuar i nie umykała mu żadna zmiana, dlatego wiedział, o której mniej więcej kończy pracę każdego dnia. Też musiała lubić porządek i regularność, niezmiennie od poniedziałku do piątku wychodziła z innymi pracownikami tylnym wyjściem. Były zawsze ostatnie.
Gdy tłumek amatorów sztuki teatralnej, czasem niewielki, a czasem całkiem spory, wylewał się frontowymi drzwiami, rzednąc coraz bardziej, aż wreszcie ostatni widzowie opuszczali budynek, ona lub któraś z jej koleżanek, przekręcała zamki. Tylko ona robiła to łagodnie, płynnie, nie szarpiąc za klamki i nie wymachując nadmiernie kluczami. Wtedy niespiesznie okrążał teatr i przystawał nieopodal po drugiej stronie ulicy, gdzie rozciągał się przyjemny skwer z fontanną i ustawionymi wokół ławeczkami. Czasem przysiadał na jednej z nich, czasem stawał przy murku skrytym w cieniu i czekał. Wypalał papierosa albo dwa. Po tym czasie zaczynali wychodzić pracownicy. Aktorzy, obsługa sceny, a na końcu szatniarki i sprzątaczki.
Tylko ona od razu odrywała się od towarzystwa i przemierzała skwer, a potem szła brukowaną starą ulicą, mijała uśpiony plac targowy nieopodal rynku, kiosk Ruchu, przystanek tramwajowy, przechodziła mostem nad torami, skręcała za stacją. Dalej wędrowała coraz bardziej wyludnionymi, cichymi ulicami wzdłuż szeregu starych kamienic, nowszych niskich bloków, szkolnego boiska, by za kościołem skręcić w aleję prowadzącą do Osiedla Robotniczego. Tam wzdłuż ścieżki nie było rzeki ani ogródków działkowych, lecz wąska ulica po prawej i zarośnięty chwastami rów po lewej za metalową barierką.
Był jej cieniem, aniołem stróżem, dyskretnym ochroniarzem, niemym wielbicielem, pasjonatem uzależnionym od nienachalnego rytmu jej kroków. Zawsze zachowywał dystans, zawsze w cichobiegach, zawsze z szybko bijącym z podniecenia sercem. Czterdzieści minut dziennie spędzane kilkadziesiąt metrów za jej plecami pięć razy w tygodniu nadawało sens jego monotonnej, nijakiej egzystencji, barwiło szare, jednakowe dni i sprawiało, że krew w jego żyłach płynęła szybciej, bardziej żywiołowo i na pewno była wtedy prawdziwie czerwona.
Pamiętał dobrze, kiedy to się zaczęło, kiedy pierwszy raz za nią poszedł i to był ten jeden jedyny raz, gdy zrobił to spontanicznie, bez planu, tak po prostu.
To był październik. Umówił się na Mayday z Karoliną. Miał bilety, elegancki grafitowy płaszcz kupiony na jeden wieczór z nieoderwaną kartonową metką i paragonem w kieszeni oraz wypastowane buty. Byli parą od kilku tygodni i ona bardzo chciała pójść do teatru. A jednak nie przyszła. Przemierzył foyer i podał starszej, siwej szatniarce płaszcz, gdy już wszyscy siedzieli na widowni przed sceną, a światła nad nimi przygasły. Szkoda mu było biletów. Przynajmniej swój postanowił wykorzystać.
Sztuka szalenie mu się podobała. Śmiał się z innymi jak nigdy dotąd. Szczerze, spontanicznie, po prostu. Gdy przedstawienie dobiegło końca, nie mógł uwierzyć, że to już. Siedział więc nadal na środku widowni, gdy gwarny tłum wciąż niesiony radością sztuki falował wokół niego i przesuwał się w stronę wyjść. On tkwił na swoim miejscu urzeczony, patrzył na puste deski sceny z zachwytem, jakby czekał na bis albo sam echem wspomnień ów bis odtwarzał. Tak dawno, bardzo dawno nie był w teatrze. Kiedyś, a jakby przed chwilą, był kimś innym, żył w świecie teraz niedostępnym, odległym niczym zapomniany sen. Świecie możliwości, marzeń, potrzeb wyższych, wtedy tak naturalnych, a teraz zupełnie obcych. Siedział w niemym zachwycie, jak ktoś, kto uchwycił niechcący cienką, kruchą nić prowadzącą do tego, co nieobecne, zapomniane, już nieosiągalne. Zapadła cisza, światło nad sceną zgasło sugestywnie, więc wstał i śladem innych powoli, jakby z ociąganiem poszedł do lewego wyjścia.
Jego płaszcz, jeden jedyny wisiał wśród pustych wieszaków. Podał jej metalową zawieszkę z numerem, a ona szybko odwróciła się, chwyciła sprawnie jego okrycie i podała mu je z uśmiechem. Niechcący musnął palcami smukłe palce, odbierając palto. Z uwagą spojrzał w jej orzechowe oczy pod zachodzącą na brwi jasną grzywką i podziękował. Wyszedł w mrok szczęśliwy, wciąż pod wrażeniem szalonej komedii, która nieoczekiwanie stała się katharsis dla jego przeciążonego przeciętnością i nudą umysłu. Już nie myślał o Karolinie, nie miał jej za złe, że go wystawiła. Bawił się świetnie bez niej. Zapalił papierosa i okrążył budynek. Usiadł na ławce pod nieczynną fontanną. Było mu ciepło w zbyt drogim jak na jego kieszeń płaszczu. Może nawet odrobinę za ciepło. Tamten październik był wyjątkowo łagodny i przyjemny. Pachnący jesienią ścielącą się kolorami na drzewach, trawnikach i pod stopami.
Nie chciał się spieszyć, wracać do ciasnej kawalerki, która przypomni mu o tym, że rano wstanie i bez celu będzie się kręcił po mieszkaniu, trawił czas, zanim wyjdzie, pójdzie na autobus, a potem spędzi osiem nudnych godzin w pracy. Nie tak miało wyglądać jego życie. Wypalił tytoń do końca, aż żar sięgnął filtra, rzucił go pod nogi i przydepnął, potem odchylił głowę i spojrzał w rozgwieżdżone niebo. Lśniło, pulsowało, przyciągało, a zarazem uspokajało. Poczuł lekkość, przyjemność bezruchu, jakby odczuwany stale ciężar bytu, do którego już się przyzwyczaił, zniknął. Przymknął z rozkoszą oczy. Uchylił je po bliżej nieokreślonej chwili, słysząc czyjeś równe kroki. To dziewczyna, która podała mu płaszcz. Orzechowooka. Poznał ją po grzywce i figurze. Minęła go, prawdopodobnie nie zauważając, i poszła dalej. Nie myślał, co robi. Po prostu wstał i ruszył za nią, gdy minęła fontannę.
To nie tak, że od razu zaczął za nią chodzić. Myślał o niej, o jej równym kroku, czuł wtedy euforię tamtego wieczoru, magię, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczył i z czasem coraz boleśniej tęsknił. Czy tęsknił za nią, czy może za teatrem, za tamtym przeżyciem, za sztuką i jej obezwładniającym wpływem, za oderwaniem się od rzeczywistości? Czy może za dawnym życiem, sprzed tamtych smutnych dni, dni straty, bólu i upadku, dni, które zresetowały go do dzisiejszej postaci i w niej uwięziły na dalsze lata? To nie miało znaczenia. Wszystko sprowadził do tego kroku, lekko kołyszących się bioder, rytmu w orzechowym odcieniu otulonego spokojną czernią nocy.
 Planował znów odwiedzić teatr, jednak nie miał dość pieniędzy, dlatego po kilku dniach poszedł, lecz nie kupił biletu. Mógłby, gdyby oddał płaszcz i odzyskał gotówkę. Wtedy mógłby nawet kilka razy. Jednak zdecydował się go zatrzymać, zerwał beztrosko metki, zanim przypomniał sobie o zwykłych potrzebach i tym, że do wypłaty zostały jeszcze trzy tygodnie. W nim czuł się inny, lepszy, jak dawniej. W nim pasował do tego miejsca. Pokręcił się po kuluarach, gdy inni wchodzili, oddawali okrycia do szatni, rozmawiali, pokazywali swoje wejściówki kontrolerkom przy drzwiach do sali. Gdy hol zaczynał pustoszeć i cichnąć, wyszedł, okrążył budynek i usiadł nieopodal kamiennej fontanny, spojrzał w niebo. Znowu to poczuł. Namiastka tamtego wieczoru, szczypta magii we wspomnieniu. To było jak ożywczy łyk wody, gdy gardło pali suchy ogień, a umysł i ciało błagają o ratunek. Jak nadzieja, ucieczka, obietnica. Wtedy już na nią czekał.
Trzy tygodnie później wieczorna trasa ze skweru do osiedla była już stałym elementem dnia. Codzienność nabrała sensu, regularności niezakłócanej zmianami godzin pracy co weekend. Nawet ustawianie ciśnienia na prasie i kompresowanie materiałów stało się całkiem przyjemne, bo z każdym brykietem był bliżej wyczekiwanej chwili. Czas przyspieszał, godziny upływały dynamicznie i nikt go nie popędzał, nie krytykował, a on nawet pochwycił raz czy dwa pełne uznania spojrzenie kierownika zmiany.
Ktoś na zakładzie zauważył w nim różnicę, powiedział innemu, ktoś coś napomknął, zapytał, ale on tylko wzruszył ramionami i nie skomentował. Domyślali się zatem i w domysłach utknęli. Zakochał się? Ma dziewczynę? A może chłopaka? Chodzi na jakąś terapię? Był taki sam, jak zwykle, nie stał się bardziej towarzyski, a jednak wyczuwało się wokół niego spokój, większą pewność siebie, a odpychający przedtem mur zbudowany z ciężaru, jakiegoś bólu, wiecznie minorowego nastroju z każdym dniem stawał się cieńszy. Nigdy nie narzekał, bo w ogóle niewiele mówił, ale wcześniej wystarczyło spojrzeć, aby z samej postawy wyczytać znużenie, obrzydzenie, niechęć i działanie pod wewnętrznym przymusem człowieka, który nienawidzi swojej roboty, innych, może nawet siebie, ale robi swoje z mozołem, bo tak trzeba, bo z czegoś musi żyć. Bo inaczej nie potrafi. Wtedy znój bytu przysiadał ciężko na jego barkach, pochylał mu ramiona, garbił plecy i rysował się na twarzy marazmem. Aż odpuścił i zniknął. Z czasem przestali się interesować. Przyzwyczaili się do jego nowej, mniej pesymistycznej wersji i nowego płaszcza odwieszanego codziennie z pietyzmem w szafce zakładowej szatni.
Minęła jesień, w miarę lekka zima. Niczego nie chciał zmieniać i być może nic by się nie zmieniło jeszcze przez długi czas, gdyby pewnego marcowego, chłodnego wieczoru, gdy mgła otuliła miasto, ona nie zaburzyła równowagi, którą sama bezwiednie wprowadziła w jego życie. Mógł to przewidzieć, mógł dostrzec znaki, mógł zwiększyć dystans albo odpuścić na kilka dni. Mógł. Teoretycznie tak, ale czy można przestać robić coś, co wciąga nas bez reszty i nie potrafimy wyobrazić sobie, by bez tego żyć? Łatwiej zignorować zwiastuny kłopotów niż coś zmienić. On nawet nie dopuścił ich do świadomości. Śledził ją bezszelestnie z rękami w kieszeniach. Był jak duch. Niewidzialny, nieuchwytny, niegroźny. Nigdy nie przekroczył granicy, nigdy nie zbliżył się bardziej.
Od kilku dni miała nowe buty. Brązowe trzewiki na płaskim obcasie z gumowym traktorem. Ciche, jak te, które on nosił. Zaskoczyła go tym, lecz rytm jej kroków już tak głęboko wrysował się w jego umysł, że szybko się przyzwyczaił do pozornego bezgłosu. Pozornego, bo w jego głowie nadal rozbrzmiewały kroki. Wystarczyło, że widział jej łydki odmierzające zawsze tę samą długość, a słyszał, jak szła. Słyszał w sobie.
Na całej trasie były trzy momenty, gdy na ułamek sekundy znikała mu z pola widzenia: za skwerem, gdy mijała stary, od dawna nieczynny kiosk, na krótkim odcinku między blokami a szkołą i za kościołem tuż przed aleją. Wyobraźnia w naturalny sposób wygładziła te chwile utraty kontaktu, bo wiedział dokładnie, gdzie zobaczy ją znowu i nawet kiedy nie słyszał już jej kroków, w głowie ciągłość pozostawała niezakłóconą, jakby byli połączeni niewidoczną, lecz silną nicią. Ufał tej więzi bezgranicznie i gdy tamtego mglistego wieczora, minąwszy kościół, nagle stanął z orzechowooką twarzą w twarz, serce na chwilę przestało mu bić.
Patrzyła mu prosto w oczy. Hardo, nieustępliwie i groźnie. W jej spojrzeniu nie było nic z łagodności, jaką tak dobrze pamiętał od dnia, gdy podała mu płaszcz. Cała była jakby inna. Poważna, napięta, lodowata jakby nagle uległa niespodziewanej przemianie. Tak, jak dotąd łagodność rytmu jej kroków kołysała go co wieczór i nadawała sens jego dniom, tak teraz otwartość oskarżającego, bezwzględnego spojrzenia zmroziła go do szpiku kości. Zaskoczenie zaczęło nasycać się przerażeniem. Ten strach momentalnie dostrzegła w jego oczach. Wzięła go za słabość, lęk przed konsekwencją, zdemaskowaniem, karą, która przyjdzie niechybnie, bo przecież wcześniej już wezwała policję, czego powinien był się domyślić. Przerażenie było jednak czymś zupełnie innym. Było bólem, wstrząsem, czarną kotarą rzeczywistości, która opada, gdy niespodziewanie zostaje się wyrwanym z pięknego, głęboko błogiego snu. Było ciosem, bo w jednej chwili zrozumiał, że to koniec. Jej rysy wykrzywił grymas złości. Krzyczała mu coś prosto w twarz, jakieś groźby, obelgi, lecz nie rozumiał ani słowa.
Wreszcie z paraliżu strachu wyrwał go wewnętrzny protest. Wstrząsnęła nim rozpacz, a fala adrenaliny zalała jego umysł i ciało ogniem. To nie mogło się tak skończyć. Nie był na to gotów. Potrzebował jej. Potrzebował tak bardzo. Doskoczył do niej i chwycił ją z całych sił za ramiona, pchnął, a potem złapał, by nie upadła. Chciał odwrócić ją od siebie, zmusić, by szła dalej, jak zawsze do domu. Niech się zamknie, przestanie miotać, niech idzie, po prostu idzie i pozwoli mu iść za sobą. Tylko tyle, nic więcej. Nic! Ale nie chciała słuchać, zrozumieć, jeszcze bardziej krzyczała. Uskoczyła w tył i gwałtownie wysunęła ramię przed siebie, celując mu czymś w twarz. Zignorował syczenie, nie zrozumiał, czym jest trzymany w jej dłoni przedmiot. Znowu sięgnął ku niej, chciał złapać za kurtkę, zaprotestować, wyjaśnić, lecz zamiast powietrza wciągnął do płuc gryzącą chmurę, która natychmiast oblepiła go, pozbawiając tchu i zalewając mu twarz potokiem łez. Dusił się, wstrząsał nim raz po raz niepohamowany kaszel, lecz najgorsze było to, że ona mu się wymykała, rozmywała, stapiała z nocą. A musiał jej wytłumaczyć, jak wiele dla niego znaczyła. Musiała to przecież zrozumieć, by wszystkiego nie zaprzepaścić. Naparł w stronę plamy, którą teraz była, chciał zatrzymać. Słyszał, że też kaszle, nadal wrzeszczy, cofa się po kroku. Jego palce ześlizgnęły się z jej ramienia, na moment tylko uchwyciwszy śliski materiał kurtki.
Przerażający krzyk poprzedził upadek. Zdezorientowany otarł rękawem puchnącą twarz, wciąż targany kaszlem i zrozumiał, co się stało. Skoczył ku niej w dół, za barierkę, o której brzeg uderzyła, zanim spadła w ciemną bruzdę ciągnącą się wzdłuż alei. Było głębiej, niż się spodziewał. Stracił równowagę i upadł na nią. Poczuł jej miękkie, przez chwilę nieruchome ciało pod sobą. Zaraz jednak jęknęła, zaczęła się wić, miotać pod nim szaleńczo, choć nie była w stanie się wydostać. Szarpał ją, chciał unieść, wynieść z dołu, ale broniła się, drapała mu twarz, wiła się i wierzgała, doprowadzając go do rozpaczy. Ze wszystkich sił próbował opanować kaszel i powiedzieć jej, że nie jest wrogiem, że chce jej pomóc, lecz to ona pierwsza odzyskała głos. Najpierw słabiej, chropowato, a po chwili znowu panicznie, z całych sił. Nie mógł znieść jej krzyku, jej wściekłości przeradzającej się w zwierzęcą panikę, coraz bardziej świdrującego głosu. Wszystko zniszczyła, wszystko zaprzepaściła, wszystko…
Usłyszał syreny. Ich daleki pogłos przebijał się przez warstwy mglistej waty, ogłuszającej rozpaczy splecionej ciasno z wściekłością, buntem i bezradnością wobec rozdzierającego bólu straty. Wciąż walczyła i próbowała kąsać wnętrze jego dłoni zamykającej się na jej ustach. Drugą ręką ciągnął ją nieudolnie do góry, lecz i tak zsunęli się jeszcze niżej. Jej głowa zanurzyła się w ostrych, suchych źdźbłach zeszłorocznej, martwej trawy, lepkich, brązowych liściach i błocie. Fala gorąca przetoczyła się paniką przez jego ciało, puścił jej usta, szarpnął rozpaczliwie, wynurzając ją z lepkiej mazi, ale ślizgał się, plątał w płaszczu, nie mógł złapać równowagi. Tymczasem ona zamilkła, uległa, a jednocześnie stała się ciężka, wymykająca, a on jakby opadł z sił. Tak bardzo chciał, żeby przestała walczyć, a kiedy wreszcie znieruchomiała, nie potrafił jej unieść. Nie myślał. Wciąż ją szarpał, próbował wysunąć wyżej, ponad gnijącą brunatną masę. Tak bardzo pragnął jej żywej, rytmicznej, pragnął tylko, by szła do domu jak zawsze.
Szarpnięcie zdarło go z niej brutalnie, jakby wielki jastrząb wbił się szponami w jego plecy i uniósł go w górę. Przez łzy widział ją jeszcze przez moment. Brudną i nieruchomą, w podartej kurtce i skotłowanej na brzuchu spódnicy. Spazmy wstrząsnęły nim od wewnątrz, a siła czyichś rąk rzuciła go na bok. Wśród krzyków, szarpania, chaosu wokół i pulsujących na czerwono i niebiesko świateł zapadł się w ciemność.
Ciemność, znana, lecz gęściejsza niż kiedykolwiek wcześniej miała go już nigdy nie opuścić. Czy żałował? Dlaczego to zrobił? Czy rozumiał, co zrobił? Pytania atakowały go przez kolejne dni, tygodnie i miesiące. Nie znał na nie odpowiedzi. Wiedział tylko jedno: stracił wszystko. Nie chciał żyć. Dla świata był psychopatą, prawie mordercą, czystym złem. Dla siebie był nikim. Poddał się. Mówił, co kazali, robił, co kazali. Tylko raz powiedział, że wcale nie chciał jej zgwałcić, zrobić krzywdy, chciał tylko wyciągnąć z rowu, wytłumaczyć jej wszystko. W świetle faktów i doświadczeń z „takimi jak on” te tłumaczenia brzmiały absurdalnie, więc ich zaniechał i tak, jak poradził mu adwokat, nie mówił już nic. Podobno miał szczęście, bo nie zdążył jej zgwałcić, bo nie umarła od razu. Straciła wtedy przytomność, ale wciąż żyła. Odeszła dopiero w szpitalu, gdzie przegrała walkę. Gdyby nie pęknięcie tętniaka, o którym nikt wcześniej nie wiedział, pewnie by przeżyła. Dzięki temu oskarżono go nie o morderstwo, lecz o pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Niezadowolony prokurator nie omieszkał zaznaczyć, że gdyby nie jego napaść, nie doszłoby do krwotoku wewnątrzczaszkowego, a w konsekwencji do śmierci ofiary. Dla niego to było bez znaczenia. Bez niej przecież nic nie miało znaczenia. Było mu już wszystko jedno: kilka lat, czy może dwadzieścia pięć albo dożywocie.
Przyjął wyrok, odsiedział wyrok. W więzieniu poddał się leczeniu depresji, przynajmniej tak wpisano w papierach. Pracował w ramach programu zawodowej aktywizacji osadzonych, więc po wyjściu za mury wiedział, gdzie może się zahaczyć, kto wynajmie mu dziewięć metrów kwadratowych z tapczanem, wąskim oknem i widokiem na garaże za grosze. Istniał. Pracował, spał, jadł byle co i pił czasem wódkę. Chodził regularnie na spotkania z kuratorem, do psychiatry na fundusz. Dobrze rokował. Jego samotnictwo było postrzegane pozytywnie. Spokojny, nie nawiązywał kontaktów z innymi przestępcami, nie wykazywał symptomów demoralizacji. Kontrole przez pewien czas utrzymano ze względu na osobowość psychopatyczną wpisaną w papiery wraz ze skłonnością do depresji i trudności w relacjach interpersonalnych, lecz nic się nie działo, został uznany za wyleczonego i wreszcie dali mu spokój.
Czasem zastanawiał się, czy rzeczywiście był psychopatą. Przed orzechowooką nigdy wcześniej nikogo nie skrzywdził. Był spokojnym dzieckiem, stroniącym od innych, ale nie jakoś bardzo. Nikt go nie gnębił ani nikt się na niego nie skarżył. Uczył się średnio, nie sprawiał kłopotów, pisał ciekawe wypracowania z polskiego i kochał książki. Ukończył liceum i prawdopodobnie żaden nauczyciel nie pamiętał o nim zbyt długo. Ot, spokojny samotnik, człowiek bez wyrazu. Pisał. Pisał, odkąd pisać się nauczył. W szafce biurka, w szufladzie pod łóżkiem chował zeszyty z tekstami. Wiersze, opowiadania, niedokończone powieści. Jedna nawet miała zakończenie. To ta rozpoczęta w drugiej klasie, porzucona w trzeciej i dokończona kosztem nauki do matury. Marzył, by ją wydać. Przepisał starannie rękopis, przeznaczył całe oszczędności uskładane z kieszonkowego na kserokopie i znaczki pocztowe. Nie doczekał się odpowiedzi od żadnego wydawcy.
Wszystko, co robił, traktował jako tymczasowe. Pracę w sklepie ogrodniczym ojca, potem w sortowni firmy kurierskiej i biurze projektów. Mieszkał u rodziców, zbierał na komputer i wierzył, że zostanie pisarzem. Wreszcie kupił peceta, przepisał powieść i rozesłał ją mailowo. Bez skutku. Wiedział, że jest dobra, warta druku, lecz mijały miesiące i nikt się nie odezwał, a marzenia o zachwycie wydawcy, krytyków, czytelników i bestsellerze zamieniały się w niepokój, zawód i pustkę.
Rodzice pomogli. Pomógł chrzestny i nawet przyjaciółka matki, która wierzyła w jego talent, choć nigdy nie przeczytała ani jednego akapitu jego autorstwa. Wydał powieść za swoje i otrzymane od bliskich pieniądze w nieznanej oficynie roztaczającej przed nim wizję świetlanej przyszłości. Gdy wreszcie wziął do ręki upragnioną książkę, poczuł pod palcami tłoczoną okładkę i ujrzał na niej swoje nazwisko, czuł się tak, jakby otworzyły się przed nim wrota szczęścia. Był jak Dan Brown, Ken Follet lub Dean Koontz u progu kariery. Dobrze, że mieszkali w kamienicy, mieli trzy pokoje w tym jeden niemal pusty, nieużywany. Nakład pięciuset egzemplarzy dostarczonych przez kuriera z drukarni był tam bezpieczny.
Rodziców pochował niedługo po głośnej jedynie w granicach własnych ścian premierze debiutu. Miesiąc po miesiącu. Najpierw ojca, potem matkę. Miał wtedy dwadzieścia cztery lata. Został sam. Biuro projektów upadło, przyjaciółka matki pomogła znaleźć mu nową tymczasową pracę w spółdzielni mieszkaniowej, gdzie była księgową. Zarabiał mało, ale wciąż wierzył w zyski z książki, w lepszą przyszłość i karierę, jaką obiecywał specjalista z wydawnictwa, inkasując za swoją pracę. Jednak powieści nikt nie chciał kupić, wydawca przestał odbierać telefon, a proza życia kierowała myśli na inne, przyziemne tory. Mieszkanie było zbyt drogie jak na jedną cienką pensję. Nie kupił węgla na zimę. Zamknął dwa pokoje i zamieszkał z książkami. Palił w piecu starymi meblami, szmatami, stosami gazet zbieranych przez ojca latami, czym popadło. Gdy wszystko już się skończyło włącznie z zapisanymi zeszytami i nadzieją, sięgnął po książki. Zima była sroga. Palił je i płakał.
Wiosną zamienił puste pokoje na małe mieszkanko w bloku. Przygasł, zamilkł, przygarbił się i zmienił pracę, bo nie mógł dłużej znieść współczującego spojrzenia przyjaciółki matki, które przykleiło się od niej na stałe. Miał kilku luźnych znajomych i od czasu do czasu jakąś dziewczynę. Nigdy w nic nie angażował się głębiej, jakby nie potrafił być z ludźmi w pełni, więc żaden związek nie trwał dłużej niż kilka tygodni potrzebnych zauroczonym jego urodą i spokojem kobietom na zrozumienie, że nic z tego nie będzie. Nie zakochiwał się, nie przeżywał niczego. Był jakby pusty.
Dopiero szatniarka z teatru nieświadomie poruszyła w nim coś, jakąś uśpioną w zakamarkach umysłu strunę. To ona rytmem swych kroków obudziła go do życia, nadała mu cel. Gdyby tylko się nie zorientowała…
Po dziesięcioletniej odsiadce wspomnienia tamtych dobrych chwil, gdy za nią chodził i czynu, jakiego się dopuścił – w aktach zapisano napaść i próbę gwałtu – a sam nigdy nie zrozumiał do końca, zaczęły blaknąć, przekształcać się, jakby dotyczyły kogoś innego. Wracały czasem tylko w snach, lecz te zapominał natychmiast wraz z wyłączeniem budzika.
Mijały miesiące i lata. Mało pił, rzucił palenie, poznał dziewczynę. Paulina mieszkała obok, na tym samym piętrze. Uśmiechała się do niego na klatce, zagadywała, niby przypadkiem na niego wpadała, aż raz poprosiła o pomoc we wniesieniu zakupów, a potem zaproponowała piwo. Został na noc, potem znowu. Miesiąc później wprowadził się do niej i oddał komunalne mieszkanie, bo po co płacić za dwa. Mieli się pobrać, tylko ciągle brakowało na to czasu i pieniędzy. Mieszkali razem, choć wkrótce przestali być razem. Ona miała swoje towarzystwo, czasem nie wracała na noc albo na kilka dni, a on nie miał nikogo. Zaszła w ciążę. Niespodziewaną, bo coraz rzadziej chodzili do łóżka, no i uważali, ale nie mówił nic. Starał się cieszyć.
Nie wiedział nawet, jak i dlaczego to się skończyło. Paulina miała różne pretensje. Mówiła, że pije, że nie pomaga, że nie kocha. Raz w furii wykrzyczała, że mała nie jest jego, bo nawet dziecka nie potrafi jej zrobić, ale potem zaklinała się, że to było po złości, że to nieprawda. Ich związek był prosty i płytki, bez miłości, bez fundamentów. Czuł się coraz bardziej obcy, niechciany, jakby przeszkadzał w domu niczym zbędny mebel. Wiedział, że kiedy był w pracy, Paulina nie siedziała wcale sama z córką. Czasem czuł zapach mężczyzny, gdy wracał, jakby minął się w z kimś w drzwiach. W końcu kazała mu odejść, więc spakował torbę i wyniósł się do miejscowości obok, bo stamtąd miał bliżej do zakładu położonego między dwoma średnimi miastami, gdzie było wszystko i nie było niczego.
Nic się nie działo. Dzień płynął za dniem. Nuda zabijała chęć do czegokolwiek. Zwykle nie zwracał na nic uwagi, jeździł zawsze tą samą trasą, tym samym autobusem. Gdy podeszwy butów się przetarły, kupował nowe, takie same, w tym samym tanim sklepie. Nawet jeśli kolejne pary czymś się różniły, nie zauważał tego. Płacił alimenty, co w pewnym sensie wyszło mu na dobre, bo nie stać go już było na papierosy i rzucił palenie. Wódkę też kupował rzadko i tylko po wypłacie, a przed opłaceniem rachunków. Z dzieckiem się nie widywał. Paulina sobie nie życzyła, by mała miała kontakt z takim ojcem, jak mawiała, mając na myśli jego przeszłość. Tę, która z początku wcale jej nie przeszkadzała. Nie walczył o to, nie miał sił, pieniędzy ani argumentów. Tak zapewne dotrwałby do śmierci, gdyby pewnego dnia nie zepsuł się autobus.
To był poniedziałek. Styczniowy depresyjny poniedziałek, tak zwany blue monday, kiedy wszystko przygnębiające, smutne i beznadziejne miało udzielać się każdemu bez wyjątku. Do trendu dostosował się i pojazd komunikacji miejskiej. Kierowca wtoczył rzężący autobus na przystanek pod biblioteką i wyprosił wszystkich na zewnątrz. Mieli czekać na podstawienie innego albo iść sobie w cholerę.
Był po robocie, nigdzie się nie spieszył, więc czekał. Czekał na tyle długo, by wreszcie unieść wzrok i rozejrzeć się beznamiętnie. Przyciągnął go plakat na drzwiach biblioteki. Wyróżniał się krzykliwymi kolorami na tle ciężkich brązowych wrót, szarego, obłażącego z resztek farby budynku i atmosfery dnia. Nad stertą książek o wielobarwnych grzbietach widniała uśmiechnięta, niemal dobrotliwa twarz mężczyzny w okularach. Patrzył mu z tego zdjęcia prosto w oczy. Nienachalnie, lecz zachęcająco. Obok była informacja o spotkaniu autorskim, które miało odbyć się w piątek o siedemnastej trzydzieści. Wstęp był wolny. Autobus zastępczy podjechał pod wiatę, więc oderwał wzrok od plakatu i wsiadł.
Dlaczego poszedł na to spotkanie? Nie wiedział. Nawet tego nie planował. Po prostu w piątek, gdy wracał z pracy, wysiadł pod biblioteką. Afisz nadal wisiał na drzwiach. Była dopiero piętnasta, więc usiadł na przystanku i czekał. Pomyślał o książkach i o tym, że pewnie lepiej by się czekało, czytając. Kiedyś tak bardzo to lubił. Wolał powieści Szklarskiego o Tomku Wilmowskim i książki Bahdaja od łażenia z innymi po osiedlu czy grania w piłkę. Całe popołudnia spędzał w czytelni albo w domu z książką, a potem nad własnymi zeszytami, długopisem i marzeniami. Po śmierci rodziców, spaleniu wszystkich egzemplarzy swojej powieści, nie zaglądnął do żadnej biblioteki ani księgarni. To nie to, że się obraził czy nie kochał już literatury. Za bardzo go bolała, za bardzo kojarzyła się z druzgocącą porażką.
Teraz przeżywał swoiste déjà vu, bo choć to była inna biblioteka w innym mieście, kiedy wszedł do jej wnętrza, poczuł znany sprzed lat zapach. Ciepłe powietrze wydawało się miękkie, aksamitne o lekko drzewnym, nieco waniliowym aromacie. Kojarzyło mu się z ciszą, spokojem i niezmiennością. Przystanął kilka kroków przed wejściem do głównej sali wypożyczalni i z rozmysłem wciągnął powietrze nosem. Czuł, jak powoli opuszcza go napięcie, którego do tej pory nawet sobie nie uświadamiał. Ruszył dalej. Za długim blatem w kształcie litery L siedziała dziewczyna o jasnych, drobno kręconych włosach przypominających sprężynki. Jej twarz była delikatnie rozświetlona ekranem monitora, po którym przebiegała oczami. Na skrzydełku nosa błysnął mały kolczyk. Ledwie na nią spojrzał, uniosła głowę i delikatnie się uśmiechnęła. Podszedł, powiedział „dzień dobry” i zaraz usprawiedliwił swoje przyjście spotkaniem autorskim. Był trochę za wcześnie, autora jeszcze nie było, ale mógł już usiąść na jednym z krzeseł stojących w rzędach i poczekać. Wskazała mu przejście w głąb sali, zachęcając do zajęcia miejsca. Ruszył, cicho stąpając, między szeroko ustawionymi regałami pełnymi książek. Był pierwszy, więc mógł wybrać sobie dowolne siedzenie. Po krótkim wahaniu zajął krzesło na środku czwartego rzędu. Za nim były jeszcze dwa. Przymknął oczy i zastygł w ciszy, przerywanej od czasu do czasu delikatnymi kliknięciami myszki, dochodzącymi z tyłu, zza regałów, gdzie pracowała dziewczyna przy komputerze.
Wkrótce zaczęli przychodzić czytelnicy, krzątały się bibliotekarki, aż wreszcie pojawił się i autor – starszy mężczyzna z plakatu z zaczerwienionymi od wiatru policzkami w granatowym swetrze w serek i z błękitnym kołnierzykiem koszuli pod gładko ogoloną brodą. Nie znał go, nigdy nie słyszał ani o nim, ani o jego książkach. Słuchał jednak z uwagą opowieści o inspiracjach i bohaterach, miłości do tworzenia, oczyszczającej mocy słowa pisanego. Autor przedstawił swoją najnowszą powieść obyczajowo-psychologiczną osadzoną w powojennej Polsce, przytoczył kilka anegdot i historycznych faktów, które wpłynęły na charakter głównego bohatera – samotnego młodego mężczyzny pragnącego odnaleźć zaginioną siostrę. Pisarz przyznał, że jest on mu bardzo bliski i w pewnym sensie stanowi jego odmienną, a zarazem podobną wersję. Też kiedyś szukał swej przyrodniej siostry, o której istnieniu dowiedział się dopiero jako dorosły człowiek. Stworzenie tej historii pomogło mu w pewnym sensie rozliczyć się z przeszłością, zrozumieć siebie i pogodzić z ludźmi, a właściwie z ich wyborami. W oczach autora dostrzegł coś znajomego, coś, co sam miał w sobie gdzieś głęboko, lecz teraz nawet nie potrafił tego określić. Jedynie czuł. Czuł przez to więź z pisarzem, jakby byli złączeni niewidoczną nicią zrozumienia tajemnicy dostępnej tylko im dwóm na sali. Coś w nim zadrgało jakby dawno uśpiony, nieużywany nerw.
Zostało mu niewiele pieniędzy do końca miesiąca, lecz nie myśląc o tym, kupił egzemplarz książki z autografem. Wróciwszy do domu, postawił ją na małym stoliku obok łóżka. Nie miał regału, innych książek. Nie miał nawet żadnej gazety. W niewielkim pokoju prócz tapczanu i blatu na czterech nogach, stała pojedyncza szafa i krzesło. Tylko na to mógł sobie pozwolić po wyprowadzce od Pauliny. Zdjął z siebie kurtkę, buty, zrobił gorącej herbaty, a potem pił ją małymi łykami, parząc sobie usta i nie odrywając oczu od ciemnej postaci mężczyzny na niebieskim niczym kołnierzyk pisarza tle okładki.
Mijały tygodnie, miesiące. Zima stopiła się, wsiąkła w ziemię, a ta zazieleniła się i nabrała kolorów. Minęła wiosna, słońce coraz mocniej grzało, aż lato wybuchło upałem, nasycając mury, powietrze i ludzi swoją istotą. Książka wciąż stała na stole, oparta o ścianę, a on pił chłodną wodę, czasem zimne piwo i tylko patrzył na jej okładkę. Ani razu jej nie otworzył, nie dotknął, nie uległ pokusie czytania, która nachodziła go od czasu do czasu. Pamiętał słowa autora, nie chciał ich utracić, jakby poznając tę fikcyjną, a zarazem bliską i wyrosłą z doświadczeń, przeżyć i uczuć pisarza historię, mógł naruszyć jej integralność. Nie miał śmiałości poznać jej bardziej. A może bał się, że się nią rozczaruje? Może nie miał odwagi, by drażnić nerw pobudzony na spotkaniu autorskim sprzed miesięcy?
Coraz częściej przychodziła mu do głowy nowa myśl: a gdyby tak samemu spróbować stworzyć własnego bohatera, własną opowieść? Wygrzebać z dna duszy to wszystko, co tam zalega, dusi, zniewala, gnębi i przygina do ziemi. Dodać trochę marzeń, zapomnianych zalążków namiętności, nadziei. Ulepić z tego wszystkiego nowego człowieka, tchnąć w niego życie, pokierować nim tak, jak sam sobą kierować nigdy nie potrafił. Może wtedy coś się zmieni? Coś w nim się poruszy.
Pragnął tego coraz bardziej, coraz mocniej, coraz częściej. Myśl o pisaniu nawiedzała go o każdej porze dnia, aż wreszcie przykleiła się do jego umysłu i zamieniła w konieczną potrzebę. Kupił zeszyt, znalazł w kieszeni kurtki stary długopis i zaczął pisać. Litery były koślawe, zdania niedobre, długopis przerywał, myśli uciekały, skreślenia psuły wizję. Wyrywał kartki, pisał na nowo, ciągle to samo, jakby nie mógł wyjść z pierwszego akapitu. Męczył się, aż wreszcie wymęczył cały zeszyt i została jedynie tylna okładka oraz złamany długopis.
Którejś soboty zaczął krążyć po mieście. Trwał gorący czerwiec. Na wystawie w lombardzie obok smartfonów i tabletów zobaczył laptopa. Sprzedawca zapewniał go, że takiej okazji nigdzie nie znajdzie. To ostatnia sztuka w tej cenie, wszystkie inne, jakie miał do zaoferowania były droższe. Ten miał wprawdzie starsze oprogramowanie i kilka martwych pikseli na matrycy, ale wciąż działał bez zarzutu, miał klawiaturę w idealnym stanie i dobrą baterię. Na pewno lada chwila ktoś go weźmie. Nie ma na co czekać, jutro tego sprzętu już nie będzie. Sposób mówienia mężczyzny wydał mu się znajomy, przypominał dawną argumentację wydawcy, ale wziąwszy do ręki płaski, przyjemnie gładki sprzęt, zepchnął skojarzenie głęboko, zanim sformułowało się w myśl.
Stanął przed wyborem: laptop albo alimenty. Paulina będzie wściekła, gdy zobaczy tylko część kasy. Spojrzał na komputer, pewnego siebie sprzedawcę i sięgnął po portfel. Wyłożył gotówkę i już chwilę później szedł do swojej klitki szybkim krokiem z laptopem bez pudełka pod pachą i kablem zasilającym w dłoni. Czuł, że teraz mu się uda. To była jego szansa.
Odchylając ekran, zasłonił książkę, lecz nie zwrócił na to uwagi. Z wypiekami na policzkach niczym mały chłopiec, który dostał wymarzoną zabawkę, uruchomił urządzenie i czekał z niecierpliwością, aż system wystartuje. Odnalazł podstawowy edytor tekstu i już po chwili ekran wypełnił gotowy do pracy dokument. Dawno nie korzystał z komputera, ale z tym jest jak z jazdą na rowerze. Oblizał wargi i położył lekko drżące dłonie na klawiaturze. Zaraz podkurczył palce, jakby ze strachem, a potem rozprostował je z rozmysłem i delikatnie pogładził litery. Spojrzał na pusty ekran.
Popołudnie przepłynęło w wieczór, a właściwie w późne popołudnie, bo czy wieczorem można nazwać porę, gdy nadal jest jasno? Miał nowy pomysł. Najpierw stworzy plan, sformułuje myśli o tym, co chciałby napisać. Jaki będzie jego bohater? Kim ma być? Kim dla niego? Dla historii, jaka powoli lęgła się w głowie. Kim dla innych i dla tej, która tamtej jesieni nieświadomie posprzątała mu życie, a potem wszystko legło w gruzach. Znowu miał odwagę o niej myśleć. Pomimo wszystko.
Pracował kilka godzin. Przed północą nie miał jednak niczego, co byłoby dla niego satysfakcjonujące. Woda bez gazu, Paulina i backspace – najintensywniej używany klawisz. Musiał przewietrzyć umysł.
*
Ledwie wyczuwalny aromat papierosowego dymu rozpuścił się w powietrzu do niebytu, a on wciąż stał nad ciałem w ciemnościach, ściskając w dłoni telefon. Ulicą po drugiej stronie rzeki powoli przejechał samochód, zakłócając ciszę. Pot wystąpił mu na czoło, gdy w ostatniej chwili rozpoznał radiowóz. Jeśli zadzwoni po pomoc, być może ten sam zostanie skierowany tutaj. Przełknął ślinę i wybudził telefon. Znowu uruchomił latarkę, jakby musiał upewnić się, że kobieta nadal leży u jego stóp. Nic się nie zmieniło.
A jeśli żyje? – przemknęło mu przez myśl. O orzechowookiej też myślał, że nie, że zabił ją wtedy, choć tak rozpaczliwie próbował ratować, a potem sam w to zwątpił, gdy słyszał ciągle o tym, że napadł, że pobił niewinną kobietę. Myślał o sobie jako o mordercy. Dopiero adwokat mu powiedział. Ulga, jakiej wtedy doznał była nie do opisania, choć trwała tak krótko. Zaledwie do następnego zdania o tętniaku i śmierci, które dla niego miało być dobrą wiadomością. Nie było. Dla siebie był mordercą. Godnym pogardy, nienawiści i ostracyzmu mordercą.
Z dystansu spojrzał na klatkę piersiową dziewczyny w kwiecistych szczątkach sukienki. Ręce wciąż mu trochę drżały, a wraz z nimi słabe światło latarki. Nie mógł dostrzec, czy oddycha. Ostrożnie przyklęknął przy jej głowie i wyciągnął rozedrgane palce w jej stronę. Zawisły nad twarzą w niezdecydowaniu. Przylgnąć do szyi, poszukać pulsu czy dotknąć piersi i wyczuć oddech? Zacisnął szczęki i zmusił się, by skupić wzrok na jej twarzy. Odsunął delikatnie sprężynki włosów z policzka, by sięgnąć poniżej żuchwy, gdy zobaczył kolczyk w nosie. Nie mógł tego poczuć, a jednak poczuł. Ciepły, przyjazny zapach wnętrza biblioteki. Przed oczami stanął mu moment, gdy ta sama dziewczyna, która teraz leżała tuż przed nim, zaprosiła go do środka. Jej delikatny uśmiech, kliknięcia myszki, ciepły głos autora, granatowy sweter. Zadrżał. Wstrzymał oddech i dotknął jej skóry opuszkami palców. Wskazującego i środkowego. Przesuwał nimi przez chwilę po aksamitnej skórze w poszukiwaniu życia. Gdy poczuł słaby puls, dręcząca obawa, że oskarżą go o napaść, gwałt, pragnienie mordu, a on zatoczy koło i straci wskrzeszone resztki siebie, stała się nieważna, zupełnie błaha, nic niewarta w obliczu stawki, jaką było jej życie. Poderwał się jak oparzony. Już się nie wahał. Zadzwonił pod sto dwanaście. Uniósł odważnie głowę i spojrzał w stronę światła po drugiej stronie rzeki.
Jego bohater zyskał nową szansę na zaistnienie.
Marzena Hryniszak
28.12.2024