Najpierw było słowo, potem tekst i wreszcie dążenie do opublikowania książki. Modele wydawnicze to drogi do osiągnięcia celu autora pragnącego wydać swój utwór drukiem. Warto je poznać i rozważnie wybrać spośród nich ten, który z sukcesem doprowadzi dzieło na księgarskie półki. Dowiedz się, co proponują wydawcy.
Jak zamienić maszynopis (a może komputeropis? 😉 ) w prawdziwą książkę posiadającą numer ISBN, która stanie na półce w księgarni i będzie szeroko dostępna dla czytelników? Najpierw trzeba zdecydować się na jeden z modeli wydawniczych:
O co tutaj chodzi? Oczywiście jak zwykle o pieniądze 😉 Nie tylko, ale przede wszystkim. Ścieżki wydawnicze dla autora różnią się głównie tym, kto ponosi koszty całego przedsięwzięcia, kto i za co jest odpowiedzialny, na co ma realny wpływ oraz jak książka dotrze do czytelników. Przyjrzyjmy się więc poszczególnym modelom wydawniczym.
W dużym uproszczeniu: pisarz dostarcza utwór, a resztą zajmuje się wydawnictwo. Oczywiście warunkiem koniecznym jest to, by tekst zainteresował wydawcę. To on zobowiązuje się sfinansować całą operację od przygotowania dzieła do druku po jego promocję i dystrybucję. Oficyna opłaca sztab ludzi pracujących nad redakcją, korektami, szatą graficzną, składem i drukiem. Zajmuje się przygotowaniem e-booka, audiobooka, reklamą, patronatem i rozprowadzeniem egzemplarzy do księgarń oraz bibliotek. Jeśli na każdym etapie (nie pomijając roli samego autora) praca wykonana zostanie rzetelnie, książka ma szansę trafić do wielu czytelników i odnieść sukces. Brzmi wspaniale. A słabe punkty? Twórca, zwłaszcza początkujący, nie może liczyć na oszałamiające zyski. Otrzyma zazwyczaj jedynie skromną zaliczkę i niewielki procent od sprzedaży. To logiczne – wydawca chce odzyskać to, co zainwestował i zarobić, by jego praca miała sens i aby móc dalej wydawać.
Warianty: hybrydowy, partnerski i subsydiowany to nic innego jak różne określenia dotyczące modelu współfinansowanego. Zapewne takie nazwy brzmią bardziej zachęcająco. W zależności od umowy koszty są różnie rozłożone, ale ogólnie mówiąc, kasę na stół wykładają obaj: wydawca i autor. Bywa, że ten pierwszy finansuje cały proces, a pisarz zobowiązuje się do zakupu kilkuset egzemplarzy po specjalnie dla niego ustalonej cenie. W efekcie, pomimo że to wydawca płaci osobom zaangażowanym w przedsięwzięcie, twórca i tak sięga do swojej kieszeni po kilka tysięcy złotych. Może też być tak, że obaj dzielą się kosztami wydania, ale autor nie płaci wydawcy za samą usługę wydania. Zyski autora od sprzedaży są przeważnie procentowo wyższe niż w modelu tradycyjnym, lecz zanim zacznie zarabiać, odzyskuje po kawałeczku swoją inwestycję. Jednak to, czy ów wkład się zwróci i zarobki zaistnieją, zależy od dalszych działań wydawcy, a więc od możliwości dystrybucyjnych i zaangażowania w promocję. Koszty poniesione przez wydawcę zwracają się szybciej niż u wydawcy tradycyjnego, co może przekładać się na osłabienie jego działań względem dalszej dystrybucji czy promocji.
Pragnąc wydać utwór drogą vanity publishing, pisarz finansuje wszystko. Oficyna wykonuje usługę wydania bez selekcji, recenzji wewnętrznej i oceny materiału. Po prostu realizuje wykupione przez interesanta, czyli właściciela tekstu, zlecenie. Twórca płaci za każdy etap wydawniczy od korekty po druk, a jeśli pragnie, by wydawca zajął się promocją, również musi to sfinansować. Ponadto płaci za wykonanie usługi, a więc nie tylko pokrywa same koszty wydania. Co ciekawe takie firmy wydawnicze nie nazywają siebie typem vanity (ang. próżność), lecz często self-publishingiem (chociaż to nie jest samodzielne wydanie autorskie) czy wydawcą subsydiowanym (czyli dotowany przez autora – to z pewnością brzmi lepiej niż vanity, ale nie jest tym samym) lub po prostu firmą wydawniczą. Głównie zarabiają na produkcji książki, dlatego zleceniodawca otrzymuje duży procent od jej sprzedaży. Takie jest założenie, ale żeby pisarz mógł zarobić, ta sprzedaż musi dojść do skutku, a tu już bywa różnie, bo firma wydawnicza przecież już wykonała swoją robotę dla autora: wydała mu książkę. Tu bardzo ważny etap, czyli dotarcie do czytelnika w drodze dystrybucji, może nieoczekiwanie spocząć na barkach pisarza.
Gdy pisarz jest wydawcą swojego tekstu, mówimy o modelu wydawniczym zwanym self-publishingiem. Autor decyduje o redakcji, korektach, grafice, formacie (książka tradycyjna, e-book, audiobook) składzie, druku, pozyskaniu patronów i numeru ISBN, dystrybucji oraz reklamie. Mówiąc krótko, jest trochę jak człowiek orkiestra – sam zatrudnia ludzi do poszczególnych zadań lub wciela się w role redaktorskie, wybiera drukarnię, decyduje o nakładzie i miejscu magazynowania egzemplarzy, realizuje kampanię reklamową. Sam nawiązuje współpracę z dystrybutorami. Może skorzystać z pomocy profesjonalistów czy wydawnictwa typu vanity na wybranych etapach, lecz nie musi. Jest odpowiedzialny za cały proces na własny rachunek. Można powiedzieć, że autor samodzielnie projektuje i buduje swoją markę. Bywa i tak, że samowydawca w efekcie otwiera własne małe wydawnictwo, którego usługi z czasem udostępnia innym pisarzom. Ta forma zaistnienia na rynku wydawniczym w ostatnich latach rośnie w siłę, a prekursorzy trendu niejednokrotnie wspierają twórców, którzy zdecydowali się zadebiutować jako samowydawcy.
Niektórzy twierdzą, że tylko tradycyjny model wydawniczy zapewnia wysoką jakość literatury. Tu wydawcy mają najwięcej do stracenia, toteż wybierają najlepsze teksty warte publikacji. Oceniają utwory ostro (odrzucają około 90% nadsyłanych propozycji!) i rzetelnie podchodzą do każdego etapu swej pracy. Wypuszczają na rynek pozycje starannie zredagowane, poprawione i ładnie wydane. Egzemplarze szybko trafiają do księgarń w całym kraju.
Wariant tradycyjny bywa ganiony z powodu niskich tantiem dla twórców. Należy jednak pamiętać, że to tradycyjni wydawcy dbają o szeroką sieć dystrybucji, zapewniają swoim autorom i ich dziełom obecność w księgarniach i bibliotekach, a co za tym idzie, docierają do szerokiego grona czytelników. Dzięki temu tantiemy, choć skromne, są regularne tak samo, jak regularne są przychody wydawcy z danego tytułu. Tradycyjny wydawca dba o książkę, począwszy od przygotowań do wydania po finalną sprzedaż. Sukces pozycji zależy i od samego tekstu, a więc pracy autora, i od jakości całego procesu wydawniczo-dystrybucyjno-promocyjnego, czyli pracy całego sztabu profesjonalistów, których zapewnia wydawnictwo. Oficynie oczywiście zależy na zwrocie kosztów oraz zarobku i bardzo dobrze! Bo gdy zarabia wydawca, zarabia i autor! Ponadto wypromowanie autora jest korzystne dla oficyny, gdyż będzie owocować w przypadku dalszej kooperacji przy kolejnych książkach. Współpraca z wydawcą tradycyjnym nie jest zatem dla autora oszałamiająco korzystna finansowo, zwłaszcza na początku, ale daje mu szansę na zaistnienie na rynku wydawniczym i utrzymanie się na nim. Z pewnością jest przyszłościowa i przeważnie zapewnia wysoką jakość tego, co najważniejsze, czyli książki, którą czytelnik będzie mógł kupić bądź wypożyczyć.
W sprawie modeli współfinansowanych zwanych hybrydowymi, partnerskimi oraz subsydiowanymi głosy są podzielone i wielu autorów podchodzi do nich z dużym dystansem (ja też). Wydawców posądza się niekiedy o oszczędzanie na jakości, brak odpowiedniej selekcji i wydawanie słabych, niedopracowanych tekstów, wąską dystrybucję oraz kiepską promocję. Bywa i tak, że wydawnictwo subsydiowane to po prostu vanity, tylko pod ładniejszą nazwą i w efekcie autor może zostać z ogromnym zapasem egzemplarzy swojej książki, pustą kieszenią i brakiem czytelników. Dlatego bardzo ważna jest odpowiednia umowa między wydawcą a autorem. W przypadku subsydiacji w umowie powinny zostać jasno określone koszty i ich podział oraz zakres zadań i zobowiązań wydawcy.
Trzeba też wiedzieć, że bywają wydawnictwa realizujące zarówno wariant tradycyjny, jak i współfinansowany, a więc proponują różne rodzaje umów różnym twórcom. Współpraca hybrydowa częściej bywa proponowana debiutantom, natomiast autorzy mający na swym koncie sukcesy pisarskie mogą liczyć na tradycyjną ofertę wydawniczą.
Największa krytyka uderza oczywiście w typ vanity publishing. Twórcom korzystającym z tego modelu wydawniczego zarzuca się wielokrotnie grafomanię, a wydawcom żerowanie na marzeniach debiutantów oraz mamienie wizją wielkiej sławy i zarobku. Takie książki rzadko trafiają do szerszej dystrybucji, a poniesione koszty przeważnie nie zwracają się twórcom, chociaż z pewnością i tu bywa różnie. Wkład zleceniodawców bywa wysoki, egzemplarze pięknie wydane, a promocja skromna. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ wydawca nie inwestuje pieniędzy, lecz zarabia już na samym początku. Autor nie tylko pokrywa koszty wydania, czyli płaci za redakcję, grafikę, skład czy druk, ale uiszcza również wynagrodzenie dla wydawcy. Efekty pojawienia się książki (produktu z punktu widzenia wydawcy) na rynku takie jak poczytność tekstu czy sława autora nie wpływają znacząco na zyski samego wydawnictwa, nie są więc dla niego zbyt istotne. Celem wydawcy vanity jest dostarczenie autorowi opłaconego produktu i nic więcej. Dystrybucja nieraz kończy się na tym, że książkę można kupić jedynie w internetowej księgarni wydawcy lub bezpośrednio u autora. W efekcie niejeden pisarz staje się szczęśliwym posiadaczem setek egzemplarzy swojego tekstu upchniętych gdzieś w garażu lub w domu, chyba że zapłaci wydawcy za magazynowanie.
Coraz bardziej modny model to self-publishing. Można rzec, że to znacznie ładniejsza siostra vanity, gdyż i tu to twórca ponosi całkowite koszty, lecz zasadnicza różnica polega na tym, że co wypracuje, to jego. Oczywiście minus podatki, ale te płacą wszyscy. Według sceptyków możliwość swobodnego wydawania grozi wprowadzeniem na rynek niskich jakością książek podobnie jak w przypadku vanity. Trzeba jednak pamiętać, że autor bierze na siebie całą odpowiedzialność, więc na takie przedsięwzięcie porywają się osoby pewne siebie i swojego dzieła. Już na początku swej drogi wiedzą, że sami muszą zadbać o każdy etap przygody pisarsko-wydawniczej, a im lepiej to zrobią, tym większych sukcesów mogą się spodziewać. Świadomy samowydawca nie ulega złudzeniom, jakie nieraz tworzą firmy vanity publishing. Inwestuje w swoją książkę, jej rozpowszechnianie i własne nazwisko.
Mój debiut – powieść Nie twój interes – ujrzał światło dzienne dzięki wydawnictwu tradycyjnemu. Nie żałuję i tę samą drogę wybrałam dla następnych książek. Dlaczego? Bo nie jestem typem przedsiębiorcy, nie widzę siebie w self-publishingu. Do subsydiacji mam wiele zastrzeżeń, a vanity… cóż, to zupełnie nie wchodzi w grę.
Może jestem zbyt samokrytyczna, lecz chcę publikować książki, które przejdą przez surowe sito oceny doświadczonych i wymagających wydawców, powieści porządnie dopracowane, teksty godne tego, by chcieli inwestować w nie znane i cenione oficyny. To dla mnie wykładnik, czy mój tekst jest godny czytelnika.
Potrzebuję też profesjonalistów, którzy zadbają o to, by książka nie tylko prezentowała się doskonale, ale też jak najszerszemu gronu czytelników. Chcę, aby Nie twój interes, Fikcyjny JA, Poza nawiasem i kolejne moje powieści, które mam w planach, były dostępne w znanych księgarniach internetowych i stacjonarnych, na platformach oferujących e-booki i audiobooki w ramach abonamentów książkowych. Chcę też, aby czytelnicy mieli możliwość wypożyczać je w bibliotekach. Wydawca tradycyjny mi to wszystko zapewnia.
Myślę, że model tradycyjny doskonale służy pisarzom ceniącym swą twórczość jako wartość samą w sobie, nienastawionym na wielkie zyski. Oczywiście im większy sukces dzieła lub dzieł autora, tym lepsze wynagrodzenie, a co za tym idzie satysfakcja. Ważne, by utrzymać wysoki poziom, doskonalić warsztat oraz być płodnym i cierpliwym. A jeśli czytelnicy docenią książkę, pełnia pisarskiego szczęścia gwarantowana 🙂
Inna sprawa, że sama też jestem czytelnikiem. Mam za sobą lekturę wielu wspaniałych książek publikowanych zarówno tradycyjnie, jak i w innych modelach wydawniczych. Czytałam też „gnioty” (w mojej subiektywnej ocenie oczywiście) naszpikowane błędami językowymi wypuszczone przez czołowe polskie oficyny tradycyjne, jak i subsydiowane czy wydane samodzielnie przez autorów.
Czy istnieje więc przepis na sukces? Czy można jeden wariant uznać za idealny, a inny potępić w czambuł? To już każdy pisarz musi rozstrzygnąć sam i wybrać tę drogę, którą uzna za najlepszą dla swojej twórczości.
© Marzena Hryniszak
Przeczytaj też: