W samym środku beżowego, zakurzonego pudła ze szpargałami znajduję gruby, solidny terminarz. Wygląda jak tom powieści wydany w eleganckiej limitowanej edycji. Duży format, twarda oprawa z ciemnobrązowej skóry, gruby na dwa palce i ciężki. Na froncie wytłoczone na złoto cztery cyfry. Nie pachnie skórą, bo oczywiście to tylko imitacja, ale i tak sprawia wrażenie rzeczy ważnej, ponadczasowej i drogiej. Wyróżnia się na tle innych przedmiotów z pudła: zeszytów w nijakich okładkach, dokumentów stłoczonych w kopertach, wyblakłych kawałków bibuły, pożółkłych książek, teczek wypchanych starymi notatkami, pracami i wycinkami z gazet. Ważę go w ręce. Otwieram. Przenosi mnie w czasie.
To była jedna z tych pięknych, białych i iskrzących się zim. Właściwie ostatni jej akord. Brud miasta ukrył się pod śniegowym puchem i można było udawać, że wcale go nie ma. Warstwy bieli niczym bita śmietana oblepiały miliony cieniutkich gałązek drzew, osadzały się jak mąka na korze i od czasu do czasu pod wpływem lekkiego, mroźnego wietrzyku sfruwały na ziemię podobne do srebrnego brokatu. Rześkość sprzyjała nowym postanowieniom. To wtedy dostrzegłam tę osobliwą czekoladową księgę bez tytułu i autora za szybą kiosku między kalendarzami z kwiatami, prasą kulinarną i poradnikami dotyczącymi wszystkiego i niczego. Pozbawione ciepła, ostre i białe promienie słoneczne załamywały się na brudnawym szkle, przez co nie dostrzegłam w pierwszym momencie wytłoczonej daty 1992. Minęłam kiosk i pchnęłam ciężkie drzwi poczty. Trąciły dzwoneczek, oznajmiając moje wejście. Gwar w środku zagłuszył jego moc i nikt nie zauważył, że dołączyłam do ogonka. Pamiętam, jak zawahałam się, ponieważ wijąca się kolejka zwiastowała długie stanie. Rachunki za czynsz, gaz i telefon musiały jednak zostać opłacone w terminie. Rozpięłam kurtkę pod szyją i poluzowałam szalik. Po dwóch godzinach lżejsza o ponad milion złotych znowu wyszłam na mróz.
Zapukałam w zamknięte okienko kiosku. Sprzedawczyni w grubym golfie spojrzała na mnie z niechęcią i uchyliła szybkę na dwa centymetry. Poprosiłam o papierosy, krzyżówki, gazetę i zapytałam o tamtą brązową książkę, która utkwiła mi w pamięci. Kobieta burknęła, że to kalendarz z notatnikiem. Znowu zerknęła krzywo, ale wytrzymałam jej wzrok, więc tylko potrząsnęła swoją tlenioną trwałą, westchnęła coś o zawracaniu gitary i wyciągnęła ramię w prawo. Musiała przełożyć część prasy, harlequinów w różowych okładkach i pudełek z farbami do włosów na bok, by wydobyć spomiędzy kolorowej reszty tkwiący przy samej szybie ostatni terminarz w brązowej oprawie. Trzydzieści tysięcy złotych. Prawie trzy razy tyle, co pozostałe kioskowe sprawunki. Przełknęłam ślinę i kiwnęłam głową. Miałam obawy co do tego, czy wystarczy mi pieniędzy na zakupy spożywcze.
– Serka homogenizowanego nie było? – Zdejmowałam jeszcze płaszcz w przedpokoju, gdy mama już pochylała się nad przyniesioną przeze mnie siatką. – Przekrój, jolki, chleb, mielonka, a to po co kupiłaś? I tak rzucisz w kąt. Wystarczyło ci na rachunki? Wzięłaś nowe blankiety na prąd? Późno dziś wróciłaś. Odgrzej sobie placków. A! Jutro trzeba kupić herbatę, bo się kończy. – Mama jak zawsze jednym tchem wyrzucała z siebie zdania, nie czekając na odpowiedź.
– Dziś wtorek. Rada pedagogiczna była – odburknęłam.
– Wtorek? To gdzie podział się poniedziałek?
Odkąd przeszła na emeryturę, nie mogła połapać się w dniach tygodnia. Wypracowany przez lata rytm walczył w niej o rację bytu, wstawała więc codziennie o piątej, a potem rozwiązywała dziesiątki krzyżówek, by jakoś zabić czas. Zaczynał się dopiero luty, a ona już wypatrywała pierwszych oznak wiosny, przeklinała zbyt duże mrozy nocą i robiła plany. Była jak uwięziony w boksie koń, który czeka na sygnał i zwolnienie bariery, by z impetem wystrzelić przed siebie. Jej celem była działka za rzeką.
– Słyszałam, że macie już tego nowego wuefistę. – Zerknęła na mnie znacząco. W jej spojrzeniu było zawarte jak zwykle to samo, gdy mówiła o mężczyźnie: masz trzydzieści lat, na horyzoncie pojawił się samiec, nie spiernicz tego.
Tak samo patrzyła, kiedy na pierwsze piętro wprowadził się jakiś świeżo upieczony inżynier, kiedy spotkałam kolegę ze studiów i poszłam z nim na kawę, kiedy zatrudniono nowego listonosza na nasz rejon i gdy wezwałam do jej stanu przedzawałowego pogotowie, w którego składzie był całkiem sympatyczny i niezwykle rozmowny sanitariusz. Jak zawsze za spojrzeniem podążał komentarz o staropanieństwie, marnowaniu wspaniałych genów i szklance wody na starość.
– Daj spokój, mamo – powiedziałam również jak zwykle, po czym zabrałam mój nowy, piękny terminarz i poszłam do siebie.
Nie miałam potrzeby zapisywania niczego w kalendarzu. Wszystko zawsze zapamiętywałam. Plan lekcji miałam w głowie, terminy zebrań, wizyt u dentysty, fryzjera, kardiologa matki, daty wystaw i premier, urodziny bliskich, koleżanek, nawet rocznice ich ślubów i rozwodów pamiętałam. Nie miałam zbyt skomplikowanego życia. Ja, trzydziestoletnia nauczycielka plastyki w zespole szkół numer sześć, opiekunka własnej matki, bezdzietna, niezamężna, właściwie nudna.
Otworzyłam kalendarz na bieżącym dniu i podjęłam decyzję. Urozmaicę moje życie. Zacznę coś robić. Coś więcej, ciekawiej, bardziej. Rozwinę hobby. Nie wiedziałam jeszcze, co dokładnie miałam na myśli, ale z optymizmem powpisywałam najbliższe plany w odpowiednie rubryki, a puste obszary postanowiłam wypełnić śladami przemyśleń, spostrzeżeń i pomysłów. Poczułam się trochę tak, jakbym znowu była młodą dziewczyną, która postanawia pisać swój sekretny pamiętnik. Roześmiałam się na tę myśl i wpisałam swoje pierwsze, spontaniczne haiku.
Biało tańczy czas
Trzeszczy śnieg pod stopami
Spokojny wtorek
Po chwili zastanowienia, szybko, nim wrodzona oszczędność się odezwie, dopisałam do jutrzejszego dnia: „kupić wreszcie turkusowy szal z butiku przy Dworcowej”.
Elżbieta Sommer powiedziała w telewizji, że nadchodzi ciepły front znad Afryki i za kilka dni nie będzie po śniegu ani śladu. Należy uważać na błoto pośniegowe i zachować ostrożność na drogach. Przekonałam się o tym, gdy idąc w stronę ostatniej deski ratunku, czyli antykwariatu nieopodal Rynku, zostałam obryzgana błotnistą breją przez samochód, który z impetem przejechał tuż obok. Wielkie dzięki.
Nadarzyła się okazja i udało mi się zamówić bilety dla trzech klas na zbliżającą się wystawę impresjonistów polskich, która miała odbyć się w kwietniu w naszym mieście. Byłam pewna, że mam w domu album między innymi z Boznańską, Gierymskim i Chlebowskim. Nie mogłam go znaleźć. Musiałam komuś pożyczyć. W bibliotece nie było, w księgarniach od dawna nie mieli, wbiegłam więc taka upstrzona błotem do ciasnego, małego i potwornie zagraconego lokalu o oryginalnej nazwie „Pod Tytułem”. Już od wejścia książki całymi stosami pięły się tam niemal pod sufit nie tylko na regałach. Rozejrzałam się bezradnie i kichnęłam dyskretnie. Ruszyłam wąską alejką między stołami zasłanymi literaturą, rozglądając się wokół w poszukiwaniu odpowiedniej kategorii, lecz nie mogłam znaleźć żadnego porządku, systemu. Wydawało się, że wszystko ze wszystkim się tu miesza i nie jest poukładane ani tematycznie, ani alfabetycznie, ani nijak. Jakaś dziewczyna, na oko studentka, poruszając bezgłośnie ustami jak w transie, buszowała w jednym ze stosów. Chłopak w pstrokatym swetrze z włosami do pasa spiętymi zieloną gumką recepturką odwrócił się do mnie i spojrzał znad okularów. Wyciągnęłam szyję w kierunku kantorku, gdzie powinien być ktoś, kto ogarnia to miejsce. Dawno tu nie zaglądałam, ale takiego rozgardiaszu z pewnością w „Pod Tytułem” dawniej nie było.
– Halo, czy mogę prosić? – zawołałam nad kasą w stronę wyjścia na zaplecze.
– Tak? – podskoczyłam, nie spodziewając się reakcji z tyłu. To ten w swetrze.
– Ja… sprzedawcy szukam.
– Tak? – powtórzył, a na jego twarzy zaczął błąkać się wyraz rozbawienia.
– A! Pan tu pracuje! – Ucieszyłam się nieco nerwowo i odruchowo zmierzyłam go wzrokiem, co nie uszło jego uwadze. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, a w kącikach oczu pojawiły się drobne pajączki zmarszczek mimicznych. Co najmniej trzy sekundy zajęło mi odzyskanie głosu i przypomnienie sobie, po co właściwie przyszłam. Gdy chwilę później on szukał dla mnie albumu, stałam za nim i bezwstydnie się przyglądałam, jak długimi palcami zgrabnie sunie po grzbietach książek, bez wahania odnajduje pozycje o impresjonizmie między atlasami świata, obcojęzycznymi powieściami okresu romantyzmu a podręcznikami ekonomii. Miałam wrażenie, że gdyby ktoś zgasił światło, jemu wcale by to nie przeszkadzało, znał bowiem miejsce każdego tytułu w tym chaosie. Gdy wyciągał się do wyższej półki, sweter podsuwał się na plecach, odsłaniając zgrabny tyłek odziany w dżinsy. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak zabłąkany egzotyczny ptak wśród miejscowych wróbli i gołębi. Gdyby nie sprawność, z jaką poruszał się w labiryncie książek, pomyślałabym, że jest tu na chwilę, w zastępstwie lub dla żartu. Niebawem wybiegnie do zupełnie innego świata modnych dyskotek, głośnej muzyki czy seriali amerykańskich. Zaskoczył mnie, gdy po kilku minutach podstawił mi pod nos cztery książki o interesującej mnie tematyce w tym poszukiwany przeze mnie album oraz absolutny biały kruk, na którego widok zaświeciły mi się oczy.
Na skrzydłach szczęścia
Frunę dziś ponad miastem
Pełna kolorów
Jeszcze tego samego wieczoru doszłam do wniosku, że to wstyd, by kolekcja literatury dotyczącej malarstwa, rzeźby i ogólnie sztuki należąca do absolwentki ASP, nauczycielki plastyki była tak uboga. Dobrze byłoby zdobyć Teissiga, Morawską, może Neoklasycyzm Honoura by się znalazł… Antykwariat jest jak kopalnia skarbów. W dodatku starsze pozycje można mieć za zaledwie kilka lub kilkanaście tysięcy. W terminarzu zanotowałam na czerwono „Pod Tytułem” i spojrzałam na wpisane wyżej haiku. Uśmiechnęłam się do siebie, czując niezwykłe podniecenie.
Tym razem wkroczyłam między książki w czystej kurtce i turkusowym nowym szalu. Od razu odszukałam wzrokiem długowłosego, gotowa zlecić mu kolejne zadanie. Tym razem zostałam dłużej. Rozmawialiśmy, aż zrobiło się zupełnie ciemno na zewnątrz, a do antykwariatu już nikt nie wchodził, gdyż było grubo po siedemnastej, czyli godzinie zamknięcia lokalu. Miron opowiedział mi zabawną historię o tym, jak stał się właścicielem „Pod Tytułem” kilka lat temu, o swojej pamięci wzrokowej, dzięki której system, według jakiego stały książki, niczym szyfr był zrozumiały tylko dla niego. Było to niestety powodem trudności ze znalezieniem pracownika, ale on i tak prawie tam mieszkał, więc doskonale radził sobie sam. Zrewanżowałam się kilkoma anegdotami ze szkoły. Między innymi przypomniałam sobie incydent z niezwykle uzdolnionym uczniem, który pewnego dnia zaskoczony wiadomością o sprawdzianie, ukrył się w toalecie, a potem wmawiał wszystkim, że zaspał do szkoły. Wydała go własna niepohamowana wena twórcza, przyozdobił bowiem całe drzwi do jednej z ubikacji niezwykłym obrazem naniesionym flamastrami. Woźny był wściekły, bo dopiero co odświeżono łazienki i polakierowano wszystkie drzwi. W pokoju nauczycielskim przeprowadziliśmy głosowanie: uczeń ma wyszorować „popisane” drzwi czy zostawiamy dzieło, a w ramach zadośćuczynienia winny podobnie ozdobi pozostałe. Osobiście byłam za drugą opcją, podobnie jak większość nauczycieli, bo to naprawdę był kawał dojrzałej sztuki. Niestety dyrektorka trzymała stronę woźnego i nic z tego nie wyszło.
Miron chciał mnie odprowadzić, ale się nie zgodziłam. Potrzebowałam chwili samotności, by ochłonąć, zanim matka zacznie wypytywać mnie gdzie i z kim byłam, jakbym nadal miała piętnaście lat. Nie wzięłam wszystkich książek, które wybrałam. Obiecał odłożyć na następny raz. Umówiliśmy się.
Atłasowa noc
Ukryta pod mrozem pieśń
Radosna cisza
Gdy wiosna wkroczyła, a właściwie wbiegła zielenią na trawniki, szturmem wzięła drzewa i wyparła pozimową szarówkę feerią barw i zapachów, spędzałam niemal każdą wolną chwilę z Mironem. W „Pod Tytułem”, w kawiarni „Kameralnej” dwie ulice obok, w parku za szkołą, w cukierni „Waniliowej”, na rowerach za miastem aż wreszcie zawędrowaliśmy do jego mikroskopijnego mieszkanka na poddaszu w budynku, gdzie mieścił się antykwariat oraz do mojego mieszkania na parterze przedwojennej kamienicy, gdzie Miron natychmiast został prześwietlony przez rentgen oczu mojej matki, która planowała wnuki, zanim dopił herbatę. Zwykle jej zapędy i komentarze irytowały mnie, lecz byłam tak zakochana, że nic nie było w stanie popsuć mi nastroju. W terminarzu pojawiły się serduszka, z których się śmiałam i wpisy niczym z pamiętnika podlotka, ale zapomniałam o wpisaniu terminu wizyty do okulisty, na którą tak długo czekałam, wymiany liczników wody, czym naraziłam się spółdzielni, która zaczęła straszyć mnie karami oraz o mały włos, a nie zdążyłabym kupić prezentu dla przyjaciółki na urodziny. Mówiąc krótko, miłość do Mirona miała swoje skutki uboczne. Chwilami sama nie poznawałam siebie i strasznie mi się to podobało.
Zbudzone życie
Mknie ku naszemu szczęściu
Rozpędzonym tchem
Wszystko stawało się lepsze, piękniejsze, czulsze i mądrzejsze. Tak jakby to nasze uczucie rozlewało się poza nas i uzdrawiało wszystko wokół. Tak czułam, chociaż wiedziałam, że to subiektywne odczuwanie mnie nastraja i nasza miłość, choćby nie wiem, jak była czysta i silna nie miała takiej mocy, jednak było miło sobie wyobrażać, iż w istocie tak właśnie jest. Marzyliśmy więc z Mironem, patrząc w gwiazdy przez okno w dachu nad łóżkiem w jego sypialni – oto my, pani i pan świata uzdrawiamy go z wszelkich chorób. A potem śmialiśmy się do rozpuku i kochaliśmy do utraty tchu.
To był czas przemian. Wielu ludzi z nadzieją patrzyło w przyszłość. Coraz częściej można było słyszeć głosy, że teraz już wszystko będzie dobrze, ułoży się. Polityka idzie w dobrym kierunku. Wałęsa podał rękę Jelcynowi. Nie będzie więcej strachu, zagrożeń. Będzie przyjaźń, budowanie, rozwój i stabilizacja. Drzwi do Europy otwierają się przed nami coraz szerzej. Nauczeni wojnami i konfliktami, ucywilizowani i świadomi będziemy żyć w coraz lepszej, bezpieczniejszej rzeczywistości i nigdy, przenigdy nie popełnimy dawnych błędów. One są przestrogą, a ich pamięć gwarantuje obranie właściwego kierunku. Miron powiedział, że człowiek nie byłby człowiekiem, gdyby był w stanie zrealizować taki scenariusz. Uważał, że cała ta pełna kiczu prozachodnia propaganda jest wyrazem ostatecznego wyzwolenia spod buta radzieckiego reżimu i to jest wielki pozytyw, ale trzeba uważać, żeby się nie zachłysnąć. Miejsce na mapie świata wciąż mamy to samo.
Nie bez emocji mówił o historii, przemianach i wschodnich sąsiadach. Ostro i bezkompromisowo wyrażał się o Rosji. Jego wuj został wywieziony do łagru i słuch po nim zaginął, ojciec zaś w latach sześćdziesiątych działał aktywnie w podziemiu antykomunistycznym, brał udział w łódzkich strajkach, razem z matką opracowywał hasła i kolportował ulotki. Wymykał się władzy wielokrotnie, aż pewnego dnia zabrakło szczęścia. Oficjalnie przyczyną jego śmierci w więzieniu była choroba serca. Wtedy jednak to, co oficjalne, rzadko miało cokolwiek wspólnego z prawdą.
– Myślisz, że nigdy nie powinniśmy przestać się bać? – zapytałam, gotowa bronić tezy, że jednak Europa u progu dwudziestego pierwszego wieku ma większą świadomość wartości pokoju. W końcu nawet Rosja to pojęła.
– Nie chodzi o strach, ale o przyzwyczajenie. Pokój, stabilizacja i dobrobyt nigdy nie są dane na zawsze. Im łatwiej ludzie się do nich przyzwyczają, tym szybciej je stracą.
– Historia to potężna przestroga Miron. Zawsze gdzieś na świecie toczą się wojny. Mamy radio, telewizję, prasę, wiemy o tym. No i pamiętamy. Czy to nie pomaga doceniać tego, co mamy?
– Pomaga, ale nie wiem, czy wystarczy. Ta cała przyjaźń… – zerknął na duże gazetowe zdjęcie zadowolonych prezydentów. Uśmiechy Wałęsy pod białym wąsem i Jelcyna pod równie białą czupryną zdawały się przeczyć sceptycyzmowi Mirona. Mój mężczyzna pokręcił głową i dodał: – Rosja jest jak drzemiący wulkan. Z daleka może wyglądać niegroźnie, nawet przyjaźnie. Do czasu.
– Nikt nie obiecuje raju na ziemi, ale jestem pewna, że czasy się zmieniły. Po Hitlerze, Stalinie, po Zimnej Wojnie nikt w Europie nie ośmieli się tak szybko na zuchwałość i destabilizację. Przed nami stulecia pokoju. Przynajmniej możemy mieć taką nadzieję.
– Nadzieja. – Spojrzał na mnie czule, bawiąc się dwuznacznością tego słowa, a ja przewróciłam oczami. – To ma szanse, ale tylko jeśli ty zostaniesz królową. – Odłożył gazetę i uśmiechnął się do mnie tak, że zabrakło mi na chwilę tchu.
Pamiętam, że wtedy wszyscy o tym mówili. Sceptyków i krytyków było wielu, jednak przeważnie upijaliśmy się demokracją z przyjemnością. Oczywiście i tak trzeba było walczyć o swoje. Nowe kosztowało, a pensje w przeciwieństwie do cen nie rosły. Jak to zazwyczaj bywa. Mama na okrągło oglądała powtarzane do znudzenia sceny sukcesów władzy na przemian z informacjami o strajkach na ekranie naszego starego, grzejącego się niemiłosiernie Rubina, który średnio raz w roku był naprawiany przez pana Józefa, złotą rączkę, mieszkającego na drugim piętrze. Moja szkoła mniej więcej w tym czasie zmieniła patrona i wielki portret Nowotki z dnia na dzień zniknął z honorowego miejsca w korytarzu przed głównym wejściem. Jedynym komentarzem w pokoju nauczycielskim uraczył to wydarzenie Bogdan, ten nasz nowy wuefista. „Najwyższy czas” – powiedział i to było wszystko. Mieliśmy wtedy na głowie walkę o podwyżki, a nie kosmetyczne zmiany.
Znowu kartkuję kalendarz z 1992 roku. Wpisy są coraz bardziej nieregularne. Widocznie znudziło mi się albo to kwestia bujania w obłokach. Urodziny Elki. Pamiętam ten kupowany na ostatnią chwilę prezent. Nie w moim stylu. Takie zakupy zazwyczaj miałam przemyślane i zaplanowane. Cóż, nadal byłam zakochana. Strasznie potrafiliśmy się wtedy w sobie zatracić. Pod różnymi względami. Często rozmawialiśmy do późnej nocy, paląc papierosy i tracąc zupełnie poczucie czasu. Nigdy z nikim nie dyskutowałam tyle o polityce, co z nim. Nie interesowała mnie, a jednak on potrafił wzbudzić we mnie tak wiele przemyśleń na tematy teoretycznie mi obce, a praktycznie niezwykle bliskie i ważne. Rano bywałam nieprzytomna w pracy.
Struny wolności
Zagraniczne podróże
Mapy spełnione
– A ty co taka blada, bierze cię coś? – zapytała raz Basia, chemiczka, gdy zawiesiłam się spojrzeniem na widoku za oknem, czekając na dzwonek o ósmej.
– Zakochana jest – wtrąciła, zanim otworzyłam usta, Elka i puściła do mnie oko. – Gadaj szybko, kiedy ślub?
– Elka, nie narażaj się, i tak nie zostaniesz zaproszona – odgryzłam się z uśmiechem i siorbnęłam ostatni łyk kawy ze szklanki.
– Świnia. – Udała obrażoną.
– Przyznaj się, tobie chodzi tylko o to, żeby mi tego kota nigdy nie sprezentować. – Pokazałam jej język.
– Jakiego kota? – zainteresowała się Basia i zaciągnęła papierosem. – Chcecie jeszcze kawy?
– Poproszę. Złośliwa Elka uważa, że ja jako stara panna powinnam mieć kota i obiecała mi, że jeśli skończywszy 35 lat, nadal nie będę zamężna, sama mi tego kota kupi. Tylko wcześniej mówiła, że mam czas do trzydziestki, a kota ni widu, ni słuchu.
– Fantastyczny pomysł, kupię ci drugiego.
– Następna zołza. Dzięki. – Przewróciłam oczami i odebrałam od Basi drugą porcję parującej kawy. Wrzuciłam do niej dwie łyżeczki cukru i zamieszałam. Wciągnęłam w nozdrza ulubiony aromat. Nagle łzy stanęły mi w oczach. Ledwie dobiegłam do toalety, wywracając po drodze krzesło i trącając wchodzącego właśnie do pokoju nauczycielskiego Marka, nauczyciela fizyki, który uderzył plecami o szafę, aż teczki z dokumentacją poleciały na jego głowę.
– Na moje oko, to ty w ciąży jesteś – zawyrokowała Elka z miną znawcy, gdy po wszystkim wymordowana torsjami otworzyłam drzwi ubikacji. Stała za nimi z założonymi rękami, a Basia zaglądała jej przez ramię z zaniepokojoną miną.
– Bzdura. Coś nieświeżego zjadłam. Zdarza się. Czego tu tak sterczycie? Lekcji nie macie?
Dwa miesiące później braliśmy z Mironem cywilny, a pół roku po weselu urodziłam Asię. Między sierpniowymi kartami kalendarza znajduję złożoną kartkę z menu weselnym oraz cenami obok i listą gości na odwrocie. Stare pieniądze. Miliony. Z obecnej perspektywy kwoty wyglądają kosmicznie. Zresztą dla mnie to też był kosmos. Zarabiałam wtedy raptem dwa z niewielkim hakiem, a ślub kosztował dużo, dużo więcej.
Pamiętam tę zażartą dyskusję w kuchni. Mama upierała się, że absolutnie musimy się pobrać jak najszybciej, zanim urośnie mi brzuch. Mnie i Mironowi nie było spieszno. Właściwie zastanawialiśmy się, czy w ogóle jest sens się pobierać. Mama jednak gotowa była dostać zawału na zawołanie. Hasła „panna z dzieckiem” i „życie na kocią łapę” sprawiały, że krew odpływała jej z twarzy i dostawała palpitacji. Miron powiedział, że kocha mnie dozgonnie z papierkiem czy bez, ale mojej matki nie chce mieć na sumieniu i oświadczył mi się przy niej. Wyznaczyliśmy możliwie najszybszą datę ślubu i mama była uratowana. Wesele w założeniu miało być skromne, ale gdy teraz patrzę na to niekończące się, maczkiem linijka pod linijką zapisane menu i spis osób, przypominam sobie, jak zaplanowana skromna ilość gości rosła i rosła. Okazało się, że Miron ma całkiem sporą rodzinę rozsianą po kilku krajach Europy, a mama uznała, że musimy zaprosić i naszych wszystkich krewnych. W przeciwnym razie się obrażą. To było szaleństwo. Uśmiecham się do wspomnień. Uparłam się przy skromnej sukience, przez co ledwie było mnie widać spomiędzy tych wszystkich barwnych falban i tapirowanych grzywek. Miron solidarnie na przekór modzie założył matowe, czarne buty. Nie mam pojęcia, skąd je wytrzasnął w dobie wszech panujących lakierków ze zwężanymi czubkami. Mama zgodnie z ówczesną modą zrobiła oko na zielono, wyskubała brwi w dwa cieniutkie łuki, nałożyła tonę różu na policzki i marudziła, że blado wyglądałam. Mam ochotę poszukać albumu ślubnego, ale obawiam się, że ta łza, która kręci mi się w oku, tryśnie strumieniem wzruszeń.
Miałam chyba reaktywację, bo po kilku miesiącach bardzo skąpych wpisów przed ślubem (raz ginekolog, raz wyjazd na weekend, komers mojej klasy, rozpoczęcie i zakończenie wakacyjnej pracy jako wychowawcy kolonijnego) znowu zaczęłam pisać haiku, godziny wizyt w przychodni i inne wydarzenia oraz spostrzeżenia.
Falą poranka
Wypływam na ocean
Upalnego dnia
Jest późno, ale nie potrafię oderwać się od wspomnień. USG 13:30 osiemnastego października z dopiskiem „L4?”. Wszystkie mnie z pracy wyganiały, mówiąc, że dla dziecka to lepiej, ale nie chciałam siedzieć sama w domu. Lubiłam, do tej pory lubię przecież moją pracę. Strasznie dużo przytyłam i było mi ciężko, ale broniłam się przed zwolnieniem.
– Dziecko jest od ciebie ważniejsze i tych twoich fanaberii – powiedziała ze złością Elka, gdy któregoś dnia zrobiło mi się słabo. Poszłam w końcu na to cholerne L4 w grudniu. Mieszkaliśmy wtedy z moją mamą. Wiedziałam, że Miron nie czuje się tam zbyt komfortowo, zawsze wolał to swoje małe, ciasne mieszkanko, ale ze względu na mnie i dziecko w moim łonie bez słowa sprzeciwu przystał na wspólne mieszkanie z teściową. Mama go uwielbiała. Zresztą z wzajemnością. Gdy uciekał czasem do swojej kawalerki, to nie dlatego, że chował się przed nami, ale po prostu potrzebował tej swojej ciasnoty. Jak w antykwariacie. Śmiał się, że cierpi na agorafobię.
Czekam na ciebie
Otaczam sobą szczelnie
W najlepszy świat
Skończył się kalendarz, lecz zostały jeszcze karty na notatki i telefony. To tu zapisywałam haiku, które nie mieściły się na stronach dni lub powstały po dziewięćdziesiątym drugim. Nie pamiętam, czy w następnym roku kupiłam terminarz… Dziwne… Niektóre szczegóły tak dokładnie pozostają w głowie, a inne zupełnie gdzieś znikają. Może gdybym znalazła kolejne zapiski, kalendarze… Na samym końcu, tuż przed tylną okładką znajduję fotografię męża. Małe zdjęcie do dokumentów.
Miron jak żywy stoi mi przed oczami i świadomość tego, że przecież już go nie ma, uderza mnie niczym policzek. Zamykam tom oprawny w brązową pseudoskórę. Dotykam złotych cyfr palcem. 1992. Równo trzydzieści lat temu… a jakby wczoraj. Zbliża się północ, a przecież obiecałam licealnej drugiej A, że wpiszę oceny za ostatnie prace do dziennika. Uruchamiam laptopa, loguję się i przepisuję z notatnika w telefonie piątki, czwórki i jedną szóstkę do odpowiedniej rubryki. Szóstka dla Artura. Prawdziwy talent i pracowitość. Sięgam do torby po teczkę z pracami. Ta od Artura jest na samym wierzchu. Niezwykle realistyczny rysunek. Przypomina ryciny z drugiej wojny światowej z tą różnicą, że żołnierz z wykrzywioną twarzą stojący nad ciałem leżącego człowieka umiejscowiony jest na tle ciężarówki z wielkim Z na plandece. Wygląda, jakby miał zaraz splunąć petem na skulonego. Odwracam głowę. Nie chcę zniszczyć pracy ucznia łzą, która gotowa na nią kapnąć. Miron miał rację. Nic nie jest nam dane na zawsze.
Tak sobie myślę… śmierć. Może bywa czasem złagodzeniem bytu. Gdyby nie rak płuc, pewnie żyłby dziś. Musiałby oglądać, jak historia zatoczyła koło. Rosjanie podczas drugiej wojny światowej zabili mu dziadka, sowieci wykończyli wujka w łagrze, gdzieś na wschodzie, proradziecka władza pozbawiła go ojca w więzieniu. Kuzyn Jan razem z żoną i synami przecież mieszka we Lwowie. Wylogowuję się z dziennika i zamykam zakładkę Chrome, odsłaniając tę z najnowszymi wiadomościami. Czarno – pomarańczowe zdjęcie grozy wypełnia ekran „Rosyjskie pociski spadły nocą na Donbas”. Zasycha mi w gardle. Szybko zamykam laptopa i chowam razem ze starym terminarzem do torby. To się dzieje. Zasuwam do końca zamek błyskawiczny, ale to i tak się dzieje. Nerwowo odszukuję w Messengerze na telefonie Jana. Piszę wiadomość. Nie odpisuje, ale przecież jest późno. Sprawdzam szybko wiadomości. We Lwowie jest spokojnie. Idę do łazienki, by umyć zęby, gdy kilkadziesiąt kilometrów dalej ludzie znowu zabijają ludzi. Gdy gaszę światło, dla wielu ono gaśnie na zawsze. W dwudziestym pierwszym wieku. Mironie, spoczywaj w pokoju. Nie patrz na to. Miałeś rację.
Pukanie wyrywa mnie z zadumy. Moja dłoń leży na ostatniej stronie otwartego terminarza. Częściowo zasłania litery krótkiego tekstu, ale wiem, co tam napisałam. Pamiętam. Podnoszę wzrok. Klasa jest pusta. Panuje cisza. W wejściu stoi pani Ula z niepewną miną i mopem w dłoni.
– Pani Nadziejo, pani jeszcze pracuje? Mogłabym już zmyć? Bo muszę zaraz kończyć i po dzieciaki do przedszkola lecieć.
Koniec początkiem
Nadzieja otacza nas
Jak dobro i zło
Marzena Hryniszak
23.05.2022